W obronie Zasłucza

Artykuły historyczne napisane przez użytkowników historiapolski.eu oraz z zaprzyjaźnionych stron.
Niniejszy katalog zawiera artykuły naukowe i popularnonaukowe publikowane w naszym serwisie. Trafiają do niego na bieżąco wszystkie nowe artykuły, zawiera również sukcesywnie uzupełnianą bazę starszych tekstów. POLECAMY!
Warka
Posty: 1570
https://www.artistsworkshop.eu/meble-kuchenne-na-wymiar-warszawa-gdzie-zamowic/
Rejestracja: 16 paź 2010, 03:38

W obronie Zasłucza

Post autor: Warka »

Najpierw dotarliśmy do placówki AK w Rudni – Lwie. Tu dowiedzieliśmy się o wymordowaniu pod Rokitnem ostatnich polskich wsi: Budek Borowskich, Dołhania i Okop. W eksterminacji Polaków tam żyjących uczestniczyli nacjonaliści ukraińscy z Karpiłówki i Borowego. Ofiarą tych mordów był m.in. o. Ludwik Wrodarczyk, oblat, ostatni proboszcz parafii Okopy. Do końca trwał on na posterunku i razem z wiernymi został bestialsko zamordowany.
- Oddział „Bomby”, który przybył na Zasłucze początkowo kwaterował w Starej Hucie, a później przeniósł się do obozowiska na obrzeżu wsi – wspomina Henryk Słowiński. - Początkowo żołnierze oddziału mieszkali w prymitywnych szałasach. „Bomba” jako rasowy dowódca zorganizował kilka wysuniętych placówek, które strzegły całej okolicy. Mieściły się one w Nowinkach, Głuszkowie, Mokrem, Zawołoczu. Piąta nazywająca się „Ujście” została stworzona w rejonie spalonej wsi Nakazów. Razem na zewnętrznych placówkach przebywało 180 ludzi. Około 200 stacjonowało na stałe w obozowisku. To stale się rozwijało i gdy ja na stałe przyszedłem do oddziału, to żołnierze mieszkali już w ziemiankach. Po zaprzysiężeniu otrzymałem pseudonim „Szpak”. Oddział miał rozbudowaną strukturę. Funkcjonowało w nim kwatermistrzostwo, szpital i oddział sanitarny. Posiadał on zwiad konny, który szybko rozwinął się do plutonu. Miał również kapelana w osobie ks. Leona Śpiewaka o pseudonimie „Oboźnik”, który miał dobre układy z partyzantką sowiecką i ułatwił „Bombie” nawiązanie z nią współpracy.

Za pomaganie Żydom

- Pracował on początkowo w Kostopolu i w 1942 r. za pomaganie Żydom został aresztowany przez Niemców i osadzony przez nich w obozie w Ludwipolu. W 1943 r. został on rozbity przez partyzantów sowieckich. Ks. Leon uciekł wtedy do Starej Huty, gdzie początkowo się ukrywał, ale potem został proboszczem tamtejszej parafii. Gdy na Zasłucze przybył o. Leon Kaszuba OFM cap. Przekazał mu obowiązki proboszcza Starej Huty, a sam poświęcił się posłudze duszpasterskiej wśród żołnierzy oddziału „Bomby”. Ten wciąż się rozrastał. Utworzony przy nim został nawet pluton artylerii. Ze zdobytych dwóch luf armatnich, wymontowanych wcześniej z porzuconych czołgów sowieckich, miejscowi kowale i kołodzieje zrobili działka przeciwpancerne. Lufy zamontowano na lawetach, umieszczonych na jednoosiowych podwoziach. Nie miały one przyrządów celowniczych, ale robiły wrażenie. Udało się też zorganizować pluton moździerzy i granatników, co znacznie wzmocniło siłę bojową oddziału. „Bomba” każdą wolną chwilę wykorzystywał na szkolenie podkomendnych, których stale przybywało. „Bomba”, czyli por. Władysław Kochański szybko przez wszystkich zaczął być nazywany „Wujkiem” i ten drugi pseudonim bardziej do niego przylgnął. Był powszechnie szanowany przez ludność Zasłucza. Należał on do ludzi towarzyskich, aktywnych, stale krążących po okolicy.

Twardy dowódca

- Spotykał się ze starszyzną poszczególnych miejscowości. Jeździł do partyzantów radzieckich. Po terenie poruszał się zdobyczną bryczką w asyście konnej eskorty. Dla żołnierzy „Bomba” nie był oczywiście wujkiem, ale twardym wymagającym dowódcą. Pochodził on ze Stanisławowa. Po kampanii wrześniowej, unikając niewoli, przedostał się na Węgry, a następnie do Francji. Walczył w jej obronie, następnie ewakuował się z żołnierzami polskimi do Wielkiej Brytanii. Tam przeszedł szkolenie w ośrodku cichociemnych i w stopniu porucznika wylądował w Polsce, tu został przerzucony na Wołyń. W obozie pod Starą Hutą miał swoją własną ziemiankę, podobnie jak szef sztabu. Żołnierze mieszkali z ziemiankach, zbudowanych tak, by można było w nich przetrwać zimę. Każda z nich była przeznaczona na 10 osób. Zbudowane zostały z sosnowych okrąglaków oraz tarcicy podłogowej. Każda była zagłębiona na metr w ziemi i pokryta dachem z belek przysypanych ziemią, a wcześniej uszczelnionych mchem. Wewnątrz budowla miała wymiary cztery na pięć metrów. Stały w niej drewniane piętrowe prycze na który swobodnie mogło spać 10 osób, w razie konieczności nawet więcej.

Żołnierze nie gnuśnieli

- Przy pryczach stały ławy do siedzenia. Całość była ogrzewana piecem wyposażonym w rurę kominową wystającą nad strop. Ziemianka posiadała też solidne drzwi. Była ona tak pomyślana, że stanowiła miejsce zakwaterowania, a także rodzaj bunkra chroniącego mieszkających w nim żołnierz przed odłamkami i kulami. Ziemianki były rozmieszczone półkolem w starym lesie i dość dobrze zamaskowane. W środku półkola znajdował się schron sztabowy, w którym „Bomba” prowadził odprawy. Obóz miał zaplecze sanitarne w postaci latryn, a także kuchnię i magazyn urządzone w upuszczonej gajówce. Mógł on śmiało pomieścić czterysta osób! Dodać należy, że cały obóz zaprojektował fachowiec, inżynier budowlany Czesław Landy o pseudonimie „Inżynier”. Dołączył on do oddziału na Zasłuczu. „Bomba” dbał, by żołnierze nie gnuśnieli. Poszczególne plutony stale krążyły po terenie. Było wiadomo, że dla UPA obóz jest kamieniem obrazy i będzie chciała go zająć, rozbić znajdujące się z nim oddziały polskie i radzieckie i wyrżnąć chroniącą się w nim polską ludność.

Chcieli „zrobić swoje”

- Tej zaś rozmieszczonej w 18 wsiach, których Ukraińcy nie zdążyli spalić było około 12 tysięcy. Warto wspomnieć, bo mówi się tylko o Przebrażu i Zasmykach, podczas gdy na Zasłuczu też chroniło się sporo Polaków z mordowanych polskich wsi na wschodzie Wołynia. W połowie listopada UPA podjęło ostateczną próbę opanowania Zasłucza. Jej oddział liczący około dwóch tysięcy ludzi zaatakował kontrolowany przez nas teren z rejonu Korca, starając się zajść nas od tyłu. Czytałem niedawno artykuł dowódców jednego z batalionów UPA biorących udział w ataku na Zasłucze, z którego wynikało, że byli oni pewni sukcesu. Liczyli, że bez trudu opanują najpierw Moczulankę, a później Starą Hutę, a następnie jak się wyraził ów upowiec w tym artykule „zrobią swoje” czyli wyrżną ludność polską chroniącą się na Zasłuczu. U upowców zaszwankowało rozpoznanie. Myśleli, że oddział „Bomby” wykonywał zadanie w okolicy Rokitna a oddziały partyzantki radzieckiej odeszły na północ. Upowcy byli tak pewni sukcesu, że jak się później okazało, spodziewając się, że część Polaków zdołała uciec na Zachód za Słucz, rozstawiła tam oddziały pospolitego ruszenia tzw. „siekierników” uzbrojonych w widły, siekiery i kosy. Mieli oni wyłapywać i mordować uciekinierów z polskich wsi. Upowcy zadbali nawet o ucztę po swoim zwycięstwie. Za nimi jechały wozy z żarciem i bańkami samogonu.

Ataman Szawuła

- Całością akcji dowodził jak wynika z innych źródeł kurynnyj ataman „Szawuła” Ten sam który wcześniej jako dowódca kurenia brał udział w napadzie na Hutę Stepańską. Nasze placówki od strony Moczulanki, widząc ogromną chmarę napastników cofnęły się w stronę Starej Huty. Bez walki wpuściły ich na nasz teren prosto pod lufy partyzantów sowieckich, którzy przywitali ich zmasowanym ogniem. Zdążyli wrócić z zadania i upowcy byli bez szans. Generalnie rzecz biorąc w starciu z dobrze wyćwiczonym przeciwnikiem upowcy bili się źle. Prezentowali po prostu bardzo niską wartość bojową. Część z nich usiłowała podjąć bój z partyzantką sowiecką a reszta poszła na Starą Hutę. Ja wtedy ze swoją drużyną pełniłem służbę wartowniczą. Usłyszeliśmy, że coś się dzieje i podnieśliśmy alarm. „Bomba” ustawił oddział na skraju lasu i uznał, że będziemy czekać na napastników. Zabronił strzelać bez rozkazu. Przed nami była łąka stanowiąca idealne pole do ostrzału. Leżąc w krzakach bez ruchu drżeliśmy z zimna i podniecenia. Ranek był bowiem mroźny i szron dopiero schodził z liści. Po jakimś czasie zaczęli się wysypywać na łąkę. Szli piesi, konni, jechali na wozach. Zbliżali się w nieładzie, bez rozpoznania, jakby na wycieczkę. Myśleli, że ich koledzy szybko uporają się z partyzantami sowieckimi, a oni w tym czasie zaczną oczyszczać teren.

Klęska upowców

- Kiedy zbliżyli się na odległość stu metrów, otworzyliśmy ogień. Upowcy zalegli. Ognia dały też nasze dwa działka i moździerze. Ukraińcy zaczęli się cofać, a my ruszyliśmy do ataku, który przerodził się w pościg. Upowcy nie stawiając większego oporu rzucili się do ucieczki. Jeszcze kilka dni razem z partyzantami sowieckimi, wyłapywaliśmy pojedynczych ubowców, którzy usiłowali się schronić w leśnych ostępach. Klęska upowców była całkowita. Upowcy wyparci zostali za Słucz. Uciekali w panice. Zabitych banderowców tylko na naszej polanie było ponad stu. Kilkudziesięciu wzięliśmy do niewoli, ale tych zgodnie ze zwyczajami przyjętymi na Zasłuczu oddaliśmy partyzantom sowieckim. Starcie to znacznie podbudowało nasze morale. Sprawdziliśmy się w boju. Ukraińcy uciekali, gdzie pieprz rośnie. Po kilku tygodniach nasz oddział otrzymał rozkaz wymarszu do rejonu koncentracji 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. Wtedy nikt z nas nie znał jej nazwy. Mieliśmy po prostu spotkać się z innymi oddziałami partyzanckimi. Takie chłopaki jak ja nie zastanawiali się zresztą nad rozkazami. Otrzymaliśmy jakiś, to musieliśmy wykonać. Rozkaz ten został źle przyjęty przez mieszkańców Zasłucza. Obawiali się, że po naszym odejściu zostanie ono bez osłony i gdy zaatakuje go UPA, to jego mieszkańcy zostaną wyrżnięci. Po dziś dzień niektórzy najstarsi Polacy, którzy mieszkali na Zasłuczu, z którymi się spotykam, mają o to pretensje.

Rozkaz wymarszu

- Na początku grudnia 1943 r. po przygotowaniach utrzymywanych w tajemnicy ruszyliśmy na północ. Wymarsz, jak pamiętam rozpoczął się wieczorem w przykrej atmosferze. Ludzie wyszli przed domy i nie kryli swego niezadowolenia. Wielu miejscowych partyzantów, zostawiających swoje rodziny, też nie było zadowolonych. Przed wymarszem wielu uciekinierów prosiło „Bombę”, by ten zgodził się na przyłączenie do oddziału kolumny wozów cywilnych, ale nie zgodził się na to. Uważał, że najbezpieczniej dla cywilów będzie pozostać na Zasłuczu. My najpierw dotarliśmy do placówki AK w Rudni – Lwie. Tu dowiedzieliśmy się o wymordowaniu pod Rokitnem ostatnich polskich wsi: Budek Borowskich, Dołhania i Okop. W eksterminacji Polaków tam żyjących uczestniczyli nacjonaliści ukraińscy z Karpiłówki i Borowego. Ofiarą tych narodów był m.in. o. Ludwik Wrodarczyk, oblat, ostatni proboszcz parafii Okopy. Do końca trwał on na posterunku i razem z wiernymi został bestialsko zamordowany. Karpiłówka leżała w pobliżu Rudni-Lwy i w szeregach oddziału zawrzało. Żołnierze chcieli iść i wziąć odwet. Z informacji udzielonych nam przez grupę osób ocalałych z tragedii wynikało, że upowcy mordowali Polaków w makabryczny sposób. Rąbali ich na kawałki, rozrywali dzieci, rozrzucali szczątki. Ojciec Wrodarczyk był szczególnie męczony.

Przerżnęli go piłą

- Oprawcy przerżnęli go na pół drewnianą piłą. „Bomba” nie zgodził się jednak na atak na Karpiłówkę. Chciał zgodnie z rozkazem doprowadzić jak najwięcej ludzi na koncentrację. Z Rudni-Lwy wyruszyliśmy dalej na północ, by przejść linię kolejową Sarny – Rokitno, będącej fragmentem trasy Warszawa – Kowel – Kijów. Była to linia mająca strategiczne znaczenie dla Niemców. Umocnili ją i zbudowali wzdłuż niej linię bunkrów, które obsadzili. Gdy zbliżyliśmy się do torów, tak jak ja to zapamiętałem, rozległy się serie karabinów maszynowych. Zatrzymaliśmy się i staliśmy przez dłuższy czas. Od torów co jakiś czas słychać było serie z broni maszynowej. W pewnym momencie wzdłuż oddziałów, na koniu przejechał „Bomba”. Zatrzymał się przed każdym i powiedział. – Chłopcy musimy się wycofać, bez walki torów nie przejdziemy, a podejmując ją poniesiemy ciężkie straty. Zbliża się świt i Niemcy będą nas mieć jak na dłoni. Zawróciliśmy i ruszyliśmy z powrotem do Rudni – Lwy. Było z tym trochę zamieszania, bo szły z nami duże tabory. Po przybyciu do Rudni trzeba było zdobyć żywność. Mój pluton m.in. poszedł do ukraińskiej wsi na tzw. „bombiożkę”, jak z rosyjska nazywało się zdobywanie żywności. Przywieźliśmy stamtąd parę świniaków. Po powrocie nad ranem zaatakowali nas banderowcy. Byliśmy zmęczeni i spaliśmy w chałupie na skraju wsi kamiennym snem.

Dużo huku

- Kolega, który stał na posterunku alarmowym uciekł, gdy zobaczył, że dachy kilku sąsiednich chałup już płonęły, a banderowcy z okrzykiem – hura! szli do ataku. Na szczęście inne posterunki stanęły na wysokości zadania. Przywitały banderowców ogniem i nas obudziły. Niektórzy koledzy wyskakiwali z chałupy bez butów. Udało się nam jakoś wycofać. Było jednak bardzo groźnie, bo za plecami słyszałem banderowską tyralierę. Zdołaliśmy dobiec do rowu, w którym stanowisko zajął cały nasz pluton i stały nasze działka. Nasi artylerzyści kilka razy z nich wystrzelili w kierunku płonącego domu, łuna oświetlała przebiegających przez drogę banderowców. Narobiły one więcej huku niż szkód, ale banderowcy jak zobaczyli, że „tut puszki Bijut”, to zatrzymali natarcie i się wycofali. Ja jednak otrzymałem postrzał w nogę. Wróciliśmy później do Starej Huty na dawne leże. Tam na nowo nasze dowództwo nawiązało kontakty z partyzantami sowieckimi. Oficerowie jeździli do nich na tzw. „czaj-pitie”. Polegało ono głównie nie na piciu herbaty, ale bimbru i spożywaniu zakąsek. Na takie „czaj- pitie” któregoś dnia pojechał „Bomba” ze swoim sztabem i już nie wrócił. Został wraz z nim porwany i przewieziony później do Moskwy. Jak się później okazało, sowieccy oficerowie zażądali, by ten podporządkował oddział ich dyrektywom.

Porwanie „Bomby”

- Gdy odmówił, Sowieci go aresztowali wraz z innymi oficerami. Część towarzyszących mu żołnierzy Sowieci wymordowali. Zdarzenie to wywołało w szeregach oddziału przygnębienie. Został w nim tylko jeden oficer. Do wieczora czekaliśmy na powrót „Bomby” ze sztabem, ale niestety nadaremno. Wieczorem zapadłą decyzja, że oddział pójdzie jednak na koncentrację pod Kowel, ale kto chce, może zostać. Ja zostałem. W wyniku postrzału miałem kłopoty z chodzeniem. Mój ojciec poszedł i już nie wrócił. Jak się później dowiedziałem, zginął pod Jagodzinem podczas przejścia przez tory. Nie wiem nawet, gdzie jest jego grób. Część zabitych pochowano na cmentarzu w Rymaczach, ale większość pogrzebano w miejscu, w którym go znaleziono.

Cdn.

Marek A. Koprowski
ODPOWIEDZ

Wróć do „Artykuły historyczne”