Kulinarna historia okupowanej Polski cz. 2

Kącik mówców na wszelkie tematy niezwiązane z historią.
samoludek26
Posty: 5
https://www.artistsworkshop.eu/meble-kuchenne-na-wymiar-warszawa-gdzie-zamowic/
Rejestracja: 07 gru 2015, 12:46

Kulinarna historia okupowanej Polski cz. 2

Post autor: samoludek26 »

ZAMIANA MIEJSC

W październiku 1943 r. przydziały kartkowe dla ludności polskiej nieco wzrosły, jednak nadal były niskie. Według wyliczeń Rady Głównej Opiekuńczej – polskiej organizacji charytatywnej – żywność ta dostarczała organizmowi od 400 do 600 kalorii, a po podwyżce do 800. Co to w praktyce oznaczało? Ludzi, którzy zdaliby się wyłącznie na system reglamentacji, czekało powolne konanie. Bo dopiero wraz z towarami zdobytymi nielegalnie średnie racje Polaków sięgały około 2000 kalorii.
W nowej sytuacji nie umieli się odnaleźć przedstawiciele przedwojennych elit. Urzędnicy, samorządowcy, inżynierowie, nauczyciele, dziennikarze, wykładowcy akademiccy − setki tysięcy osób z dnia na dzień straciło nie tylko pracę, ale też szansę na jakiekolwiek zatrudnienie zgodne z zawodem. W aryjskiej rzeczywistości ich dawne funkcje mogli sprawować tylko Niemcy albo kolaboranci. Z każdym kolejnym tygodniem następowała powolna de-gradacja inteligencji jako warstwy społecznej. Nieliczne polskie urzędy jeszcze istniały, ale było oczywiste, że hitlerowcy je zlikwidują.

Przedstawiciele krakowskiej czy warszawskiej klasy średniej na gwałt wyprzedawali majątek, żeby zdobyć środki na zakup żywności. Ratowało ich też korzystanie ze stołówek RGO, która swoim podopiecznym wydawała cienkie zupki. Często był to ich jedyny ciepły posiłek.

Porządek społeczny uległ odwróceniu. Najniższe warstwy, robotnicy, służba, drobni handlarze – którzy w latach 30. ledwo wiązali koniec z końcem – najłatwiej odnaleźli się w nowej rzeczywistości. Ich życie zawsze wymagało sprytu. Służące, przed wojną pogardzane i słabo opłacane, teraz bezinteresownie ratowały chlebodawców. Były nawykłe do ciężkiej pracy i obrotne. To one pierwsze, razem z innymi pochodzącymi ze wsi kobietami, ruszyły do krewnych z rodzinnych stron, by zdobyć jedzenie. Z otrzymanymi tam produktami wracały do miast. Część przeznaczały dla rodziny czy dawnych chlebodawców, a resztę sprzedawały. Stopniowo coraz więcej osób podpatrywało ich metody i samodzielnie wyruszało poza granice miast. W ten sposób w Polsce zaczął się rodzić okupacyjny czarny rynek, który rozrósł się do gigantycznych rozmiarów.

KOLEJ NA PRZEMYT

W wielkich miastach przemyt nierozerwalnie wiązał się z koleją. W podmiejskich pociągach zaroiło się od szmuglerów, przede wszystkim od kobiet. Do obrotnych służących dołączyły z czasem małżonki nieradzących sobie głów rodzin – oficerów, inżynierów i inteligentów. Okupanci szybko zorientowali się, którędy do miast przerzucana jest żywność. Starali się walczyć z przemytem, wprowadzając surowe zakazy i zaostrzając kontrole. Hitlerowskie władze nie przewidziały jednego. Przemytnikom przyszli z pomocą pracujący dla Niemców polscy kolejarze. Najlepszy przykład stanowi załoga stołecznej Elektrycznej Kolei Dojazdowej (EKD, po wojnie przemianowana na WKD). Jej pracownicy opracowali rozbudowany system ostrzegania o obławach i łapankach. Ponadto wtajemniczeni w akcję ludzie z kolejowych warsztatów bardzo szybko uporali się z niezbędnymi przeróbkami – wkrótce cały tabor EKD był przystosowany do okupacyjnych potrzeb i wypełniony przemyślnymi schowkami.

Pociągi były tłoczne, gwarne i miały swój specyficzny zapach – wytwarzany przez ściśniętych ludzi, towary i żywy inwentarz (np. kozy czy kury). Taki skład zapamiętał Tadeusz Janowski, którego w czarnorynkowe transakcje i szmugiel wciągnęła matka. Po latach, w wywiadzie dla Muzeum Powstania Warszawskiego, wspominał swoje kolejowe eskapady. Potwierdzał, że sceneria, w jakiej pracował, niewiele różniła się od obrazu odmalowanego w filmie „Zakazane piosenki”. „Obstawiali się [szmuglerzy] z kiełbasą, boczkiem wędzonym, bimbrem, bimber pili, to jest autentyczne” – opowiadał. Organizowano zbiórki na łapówki, ale i tak dochodziło do brutalnych łapanek przemytników. „Na moich oczach rozstrzelali człowieka za 2 kg słoniny. Leżał w tunelu na Dworcu Wschodnim dwa dni przykryty gazetami” – wspominał Janowski.

Takie pociągi pełne żywności były łakomym kąskiem dla niemieckich żandarmów. Wsiadali, odbierali szmuglerom towar lub wymuszali łapówki. Niemniej strumień żywności wciąż napływał nielegalnie do miast.

KOLORYT CZARNEGO RYNKU

Kiedy towar docierał do punktu docelowego, należało go upłynnić. Cena przyrastała za każdym razem, gdy przechodził z rąk do rąk. Dlatego też pozbycie się jak największej liczby pośredników i przejęcie kontroli nad hurtowym handlem pozwalało zbijać prawdziwe fortuny. I właśnie na tym połączeniu szmuglu i handlu tuczyli się okupacyjni krezusi.

W związku z tym – jak pisze w swoich wspomnieniach Maria Ginter, polska pisarka i rzeźbiarka – kawiarnie stały się giełdami towarów wszelakich. To w nich ustalał się czarnorynkowy kurs walut i ceny deficytowych dóbr. Pomiędzy stolikami krążyli ludzie, którzy mieli do sprzedania hurtowe ilości towarów. Skala prowadzonych w ten sposób interesów była wprost imponująca. Nie handlowało się na kostki czy dekagramy. Kto chciał się liczyć, oferował konkretne ładunki. Jak podkreślała Maria Ginter: „Krzyżują się oferty i propozycje. Jeden ma pięćset kilo herbaty, drugi dwa wagony cukru, inny tonę ryżu. Każdy jest hurtownikiem, nikt detalem się nie zajmuje”. Pośrednik próbował, wąchał i szacował, a potem odsprzedawał kolejnemu klientowi, dodając oczywiście odpowiednią marżę.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Hyde Park”