Bić się czy nie? Dylemat wobec sowieckiej agresji 17 wrześ..

1 września 1939 nazistowskie Niemcy napadają na Polskę. Armia broniąca granic stawia opór, jednocześnie czekając na pomoc sojuszników, którzy niebawem deklarują wojnę Rzeszy. Pomoc jednak nie nadchodzi, dodatkowo 17 września wojsko ZSRR wkracza na tereny wschodniej Polski. Przy olbrzymiej dysproporcji sił, Polska przegrywa kampanię wrześniową.
Artur Rogóż
Administrator
Posty: 4635
https://www.artistsworkshop.eu/meble-kuchenne-na-wymiar-warszawa-gdzie-zamowic/
Rejestracja: 24 maja 2010, 04:01
Kontakt:

Bić się czy nie? Dylemat wobec sowieckiej agresji 17 wrześ..

Post autor: Artur Rogóż »

Bić się czy nie? Dylemat wobec sowieckiej agresji 17 września 1939 roku
Szczegóły zbrojnej napaści na Rzeczpospolitą zaangażowaną w zmagania z Trzecią Rzeszą Stalin opracowywał już kilka godzin po podpisaniu paktu Ribbentrop-Mołotow. Mimo to wkroczenie Armii Czerwonej 17 września 1939 roku zupełnie zaskoczyło polskie dowództwo. Niejasne i dwuznaczne rozkazy tylko spotęgowały chaos panujący na terenach wolnych od wojsk niemieckich. Decyzja o podjęciu walki z nowym najeźdźcą spadła na lokalnych dowódców.

Źródło: Mówią Wieki

Rząd polski, ufny w obowiązujący ze wschodnim sąsiadem pakt o nieagresji, od pierwszych dni wojny z Niemcami z dobrą wiarą przyjmował zapewnienia Moskwy o neutralności. Co więcej, 2 września Mikołaj Szaronow, sowiecki ambasador w Warszawie, w wywiadzie prasowym pytał, dlaczego Polska nie skorzystała jeszcze z możliwości dostaw broni rzekomo oferowanych przez Rosjan. Jak na ironię, kiedy wysłannik rządu polskiego mjr Zarębski przybędzie do sowieckiej stolicy rankiem 17 września, by uregulować kwestię dostaw sprzętu wojennego, kolumny czołgów z czerwonymi gwiazdami będą już na terytorium Rzeczypospolitej.

O ŹDŹBŁO TRAWY

„Z informacji przekazanych Panu przez Mołotowa 14 września wnioskujemy, że rząd sowiecki przygotowuje się do rozpoczęcia akcji militarnej. Cieszy nas to. Tym samym rząd sowiecki zwalnia nas od konieczności zniszczenia resztek polskiej armii na drodze pościgu aż do rosyjskiej granicy” – pisał minister spraw zagranicznych Rzeszy Joachim von Ribbentrop do ambasadora w Moskwie hr. von der Schulenburga. Był 15 września 1939 roku, zbliżała się godzina 20.30. Minister kazał Schulenburgowi wyrazić stanowczy sprzeciw wobec propozycji Mołotowa, aby oficjalne uzasadnienie przyszłej agresji dotyczyło zagrożenia ludności ukraińskiej i białoruskiej przez Wehrmacht. Przesłał też własną wersję uzasadnienia, zadziwiająco podobną do tej, jaką dwa dni później poda się do wiadomości ambasadorowi polskiemu w Moskwie i całemu światu. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać.

16 września wieczorem Schulenburg wystosował pismo do Ministerstwa Spraw Zagranicznych Rzeszy: „Mołotow przyznał, że zaplanowane przez rząd sowiecki sformułowanie zawiera w odczuciu niemieckim pewną skazę, prosi jednak, by przez wzgląd na trudne położenie [sic!] rządu sowieckiego nie potykać się o to źdźbło trawy”. Stalin osobiście zmienił niekorzystne dla Niemców punkty. Był wówczas zachwycony śmiałymi posunięciami sojusznika. Jeszcze tego samego dnia mógł go zapewnić przez Mołotowa o rychłym rozpoczęciu akcji zbrojnej przez wojska sowieckie. Wiele wskazuje na to, że przyspieszył termin napaści, by przypodobać się Hitlerowi, choć koncentrujące się na zachodniej granicy armie nie były w pełni przygotowane do ofensywy. Nawet niemieccy dyplomaci nie przewidywali uderzenia Armii Czerwonej wcześniej niż 19 – 20 września.

CZERWONA LAWINA

Zmasowana koncentracja wojsk sowieckich nie mogła ujść uwagi żołnierzy Korpusu Ochrony Pogranicza strzegących wschodniej granicy Polski. Liczne alarmujące meldunki przesyłane do centrali spotykały się ze spokojnym przyjęciem. Władze RP sądziły, iż jest rzeczą naturalną, że Sowieci zbierają wojska przy granicach z państwem, które prowadzi wojnę. Uznano to za nieszkodliwy zabieg.

Tymczasem za Zbruczem i mokradłami Polesia trwała mobilizacja, gromadzono zapasy paliwa i amunicji. Decyzja o zaatakowaniu Polski zaskoczyła także dowództwo Armii Czerwonej.

Do 17 września nie zdołano bowiem zgromadzić wystarczającej ilości nie tylko części zamiennych i materiałów pędnych do pojazdów mechanicznych, lecz także mundurów czy butów. Niektórzy czerwonoarmiści musieli nieść swoje karabiny na sznurkach, gdyż zabrakło dla nich parcianych pasów. Kadra oficerska składała się w przeważającej mierze z młodych, niedoświadczonych dowódców (starszych i wybitniejszych wymordowano podczas wielkiej czystki). Niedociągnięć było mnóstwo, jednak do wczesnych godzin rannych 17 września zdołano zebrać do natarcia ponad 600 tys. żołnierzy w jednostkach operacyjnych, a więc tych przeznaczonych bezpośrednio do walki. Łącznie ze służbami tyłowymi w pierwszym rzucie zgrupowano milion ludzi. Agresję miały wspierać 4733 czołgi i 3298 samolotów. Siły te zorganizowano w struktury Frontu Białoruskiego dowodzonego przez komandarma (dowódcę armii – stopień nie posiada odpowiednika w polskiej terminologii) Michaiła Kowalowa i Frontu Ukraińskiego komandarma Siemiona Timoszenki. Dla porównania – Niemcy rzucili przeciwko polskiej armii niespełna 2 mln żołnierzy, 2500 czołgów i 2000 samolotów.

17 września o godz. 3 rano (godz. 1 czasu środkowoeuropejskiego obowiązującego w Polsce) ambasador Wacław Grzybowski został w Moskwie wezwany do Komisariatu Spraw Zagranicznych. Spodziewał się złych wiadomości – sądził, że chodzi o wypowiedzenie paktu o nieagresji. Władimir Potiomkin, zastępca komisarza spraw zagranicznych Mołotowa, przeczytał mu notę uzgodnioną wcześniej z Berlinem o rzekomym „rozpadzie państwa polskiego” i krokach podjętych przez ZSRR w celu „wzięcia pod swoją opiekę” Ukraińców i Białorusinów zamieszkujących terytorium Polski. Grzybowski z godnością wykazał kłamliwość i niezgodność przytoczonej argumentacji „z prawem cywilizowanych narodów”. W odpowiedzi usłyszał, że rząd polski i dowództwo armii „zwiali” do Rumunii. Gdy polski dyplomata powtórnie zaprotestował przeciwko nieprawdzie i słownictwu Potiomkina oraz powołał się na pakt o nieagresji, usłyszał: „jeśli nie ma rządu polskiego, to nie ma też żadnego paktu o nieagresji”. Odparł: „Rozumiem, że moim obowiązkiem jest zawiadomić mój rząd o agresji, która prawdopodobnie już się rozpoczęła, ale nie zrobię nic więcej”. Noty nie przyjął. Rozmowa dobiegła końca.
NA PRZEDMOŚCIU

Strażnice pułku KOP „Podole” meldowały w niedzielę 17 września o godz. 1 w nocy, że na drugim brzegu Zbrucza płoną ogniska i słychać chrzęst gąsienic oraz pomruki motorów. Natomiast wiadomość o rozpoczęciu agresji odebrał ok. godz. 6 oficer operacyjny Sztabu Naczelnego Wodza. Dowództwo Wojska Polskiego i rząd znajdowały się wówczas w Kołomyi na tzw. przedmościu rumuńskim, skrawku Rzeczypospolitej, na którym miano się bronić do ostatka, opierając się o Dniestr i łańcuchy górskie Karpat Wschodnich. Spływały tu z zachodu i północy oddziały polskie mające obsadzić przedmoście i oczekiwać dostaw sprzętu od aliantów zachodnich. Transporty miały przechodzić przez Rumunię.

Nowa napaść została przyjęta z dużym zaskoczeniem, co może dziwić, zważywszy na symboliczne tuszowanie przygotowań ZSRR do wojny i meldunki wywiadu KOP. Możliwe, że celowo ignorowano niepokojące wiadomości znad granicy wschodniej, gdyż nie chciano pozbawiać się resztki złudzeń co do dalszych losów kampanii.

Podanie przez ZSRR ręki Niemcom przypieczętowało los Rzeczypospolitej. Nie zwalnia to jednak Naczelnego Dowództwa z odpowiedzialności za zaniedbanie obrony na wschodzie. Szok wywołany agresją był tym większy, że ofensywa niemiecka słabła, a w niektórych rejonach została wręcz zatrzymana. Hitlerowskie dywizje pancerne i szybkie stały w oczekiwaniu na transporty paliwa. Wielka bitwa nad Bzurą, angażująca większość sił Wehrmachtu, wchodziła w decydującą fazę, a Warszawa, Modlin, Lwów i Wybrzeże broniły się. W kierunku przedmościa rumuńskiego maszerowały silne wojska gen. Tadeusza Piskora, natomiast oddziały Armii „Małopolska” gen. Kazimierza Sosnkowskiego odniosły lokalny sukces pod Sądową Wisznią, zadając ciężkie straty doborowemu pułkowi SS „Germania” i oblegającej nieodległy Lwów 1. Dywizji Górskiej. Wydawało się, że da się ściągnąć te siły nad Dniestr, gdzie naprędce formowano nowe jednostki z rezerwistów i wznoszono fortyfikacje polowe. W obliczu wkroczenia Armii Czerwonej przyczółek rumuński mógł spełnić ogromnie ważną rolę polityczną i militarną. Tak się jednak nie stało.

MUSIMY TUTAJ ZGINĄĆ...

„Brak zorganizowanego oporu. Nasze wojska posuwają się pomyślnie” – brzmiał jeden z pierwszych meldunków otrzymanych przez dowództwo Frontu Ukraińskiego rankiem 17 września. W tym czasie w Sztabie Naczelnego Wodza w niezwykle przygnębiającej atmosferze zapadały decyzje, jak zareagować na wkroczenie Sowietów. Początkowo przeważyła chęć oporu: bić się! Marszałek Rydz-Śmigły wydał nawet rozkaz obrony rzeki Seret w celu osłonięcia ziemi lwowskiej, tarnopolskiej i Karpat Wschodnich. „Po prostu trudno było pogodzić się z myślą, żeby nowy agresor bez oporu zajmował nasz kraj, żeby bezprzykładny, zdradziecki jego czyn pozostał bez zbrojnej odpowiedzi z naszej strony” – pisał we wspomnieniach gen. Wacław Stachiewicz.

Przełomowe okazały się kolejne godziny. Jeszcze przed południem stało się jasne, że potężne zgrupowania uderzeniowe Armii Czerwonej nie zostaną powstrzymane przez pułki KOP oraz słabe oddziały rezerwowe i improwizowane, szykujące się do walki z Wehrmachtem. Rzecz jasna ściągnięcie dywizji z frontu niemieckiego nie wchodziło w grę. Główne cele natarcia przeciwnika zarysowały się wyraźnie na kierunkach: wileńskim, grodzieńskim, pińskim, lwowskim i stanisławowskim. Marszałek i jego sztab zdali sobie sprawę, że agresja z 17 września przekreśla sens dalszej walki.

Doszło do gorączkowej narady w gronie najbliższych współpracowników marszałka. Nieznany z nazwiska oficer stanowczo stwierdził: „Musimy tutaj zginąć”. Śmigły odpowiedział: „Ale co Polsce z tego przyjdzie? Będziemy formować wojsko we Francji. Trzeba się bić dalej. Ci oficerowie, co tu są, to cenna kadra, niezbędna dla tych celów”. Wszystkie dalsze rozkazy naczelnego wodza zakładały wycofywanie wojsk i sprzętu do Rumunii najkrótszymi drogami. Wytyczne dotarły najpierw do żołnierzy obsadzających przedmoście rumuńskie, powodując niemal natychmiastowe odsłonięcie dróg odwrotu dla reszty armii. Stracono w ten sposób możliwość zorganizowania trwalszej obrony na przynajmniej częściowo rozbudowanej pozycji. Oddziały przebijające się z północy, wyrąbujące sobie przejście przez dywizje niemieckie i sowieckie, utraciły ostatni punkt oparcia. Ta nieszczęsna decyzja spowoduje, że do zbawczej granicy dotrze jedynie niewielka część jednostek polskich możliwych jeszcze wówczas do uratowania.
Z BOLSZEWIKAMI NIE WALCZYĆ...

Na krótko przed godz. 22, zaledwie kilkadziesiąt minut przed opuszczeniem kraju, Rydz-Śmigły wydał słynny już rozkaz zakazujący stawiania oporu Armii Czerwonej w przypadku innym niż natarcie wroga lub próba rozbrojenia. Bez wątpienia na jego treść wpłynęły meldunki z oddziałów polskich znajdujących się na drodze Frontu Ukraińskiego. Czerwonoarmiści z formacji podległych frontowi stosowali taktykę dezinformacji przeciwnika częściej niż ich towarzysze z Frontu Białoruskiego. Czołgiści jechali wychyleni do pasa z wieżyczek, a żołnierze krzyczeli, że idą „na Giermanca” razem z Polakami. Zdarzało się nawet, że maszerujące kolumny polskie mieszały się z sowieckimi.

Gigantyczna przewaga liczebna w ludziach, nie wspominając o tysiącach czołgów i samolotów, nie pozostawiała wątpliwości co do wyniku konfrontacji. Trudno oddać chaos, jaki zapanował po wydaniu niefortunnego rozkazu. Społeczeństwo, przez 20 lat żywione propagandą, wręcz legendą, o zwycięskiej wojnie z Rosją Sowiecką w latach 1919 – 1920, odczuło dodatkowy wstrząs wywołany nie tyle samą agresją, ile brakiem jednoznacznej postawy władz wojskowych. Rozkaz naczelnego wodza pogłębił tę zapaść, ale kroplą przepełniającą czarę była ewakuacja dowództwa WP razem z rządem do Rumunii.

Klęska zyskała wymiar nie tylko fizyczny, ale i moralny. Legły w gruzach nadzieje związane z rzekomo niezwyciężoną armią. Oddziały, które od rana 17 września biły się z Rosjanami, nie miały innego wyjścia, niż kontynuować walkę. Inne, nawet stosunkowo dobrze uzbrojone i wyekwipowane, rozwiązywali dowódcy załamani koniecznością prowadzenia wojny na dwa fronty. „Jak można rozpuszczać oddziały, które mają broń i gotowe są walczyć? To straszne!” – pisał ppłk Nowosielski. Pomimo wszechogarniającej rezygnacji wielu zdecydowało się nie składać broni bez oporu.

BÓJ SAMOTNYCH STRAŻNIC

Załogi strażnic KOP rozlokowanych wzdłuż granicy nie zdążyły otrzymać dwuznacznego rozkazu naczelnego wodza. Pierwsze uderzenie Wojsk Pogranicznych NKWD spadło na nie już o godz. 3 – 4 nad ranem. Chociaż ich załogi były nieliczne i słabo uzbrojone (zazwyczaj kilkunastu żołnierzy i jeden ręczny karabin maszynowy na strażnicę), niektóre broniły się kilka godzin, zanim zginęły w boju, dostały się do niewoli lub wycofały. „Przewaga [Sowietów – DM] bardzo duża, bijemy się uporczywie i będę się starał jak najdłużej moje kierunki osłaniać” – meldował o godz. 6.10 ppłk Marceli Kotarba, dowódca pułku KOP „Podole”.

„Wojsko jest zdezorientowane. Poszczególne oddziały KOP działają zależnie od indywidualności dowódców. Jedne stawiają zacięty opór, inne przepuszczają wojska bolszewickie, które wymijają je i jadą dalej” – brzmiał inny meldunek z płonącego pogranicza. Właśnie od decyzji poszczególnych dowódców zależał los ich podkomendnych. Podjęcie rękawicy oznaczało zazwyczaj gwałtowne starcia z przeważającym nieprzyjacielem. Istniała jednak szansa na wydostanie się z matni i dołączenie do kilku większych grup, przede wszystkim do Zgrupowania KOP gen. Wilhelma Orlika-Rückemanna i Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie” gen. Franciszka Kleeberga. Ten ostatni „był zaprzeczeniem tego, że wszystko się wali, że wszystko zawodzi. Dziwny wódz – innym wojska rozbijano, jemu walka je zbierała” – mówił o gen. Kleebergu jego podkomendny płk Adam Epler. Po jednej ze zwycięskich potyczek z Armią Czerwoną wzięci do niewoli Rosjanie (w liczbie kilkudziesięciu) wyrazili chęć wstąpienia do Wojska Polskiego i wiernie przeszli szlak SGO „Polesie” aż do bitwy z Niemcami pod Kockiem i kapitulacji 6 października.

Do drogiego sprzedania życia skłaniały Polaków gwałty i morderstwa popełniane przez żołnierzy sowieckich na jeńcach i ludności cywilnej. Sprytne pojednawcze zachowanie z pierwszych dni agresji prędko ustąpiło miejsca chęci rabunku w obliczu bezkarności i panowania brutalnej siły. Znane są przypadki rozstrzeliwania wziętych do niewoli żołnierzy polskich z armat (!) lub rozjeżdżania żywcem czołgami. W Rohatynie „wojsko sowieckie natychmiast [po zajęciu miasta] przystąpiło do okrutnej rzezi i bestialskiego znęcania się nad ofiarami, co trwało przez cały dzień. Mordowano nie tylko policję i wojskowych, ale również tak zwaną burżuazję, nie wyłączając kobiet i dzieci” – wspominał mieszkaniec miasteczka.

Polscy żołnierze i policjanci na pewno nie mogli liczyć na ulgowe traktowanie w razie pojmania przez komunistycznych dywersantów. Oddziały dywersyjne składały się z uzbrojonych miejscowych sympatyków komunizmu, rekrutujących się najczęściej z mniejszości narodowych i agentów ZSRR, rzadziej ze skoczków spadochronowych zrzuconych na tyły wojsk polskich. Dywersja była bezwzględnie zwalczana: „Wioskę Podzamcze puściliśmy z dymem, żołnierz rozdrażniony nikomu pardonu nie dawał, drażniły strzały puszczane zza węgła i widok triumfalnej bramy z czerwienią. Z gorejącego domu kto wypadał, kładł się pod kulą karabinową” – wspominał por. Marian Kowalewski z batalionu KOP „Dederkały”.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Kampania wrześniowa”