Przyfrontowa poniewierka

Wielu spośród tych, którzy uciekli z kraju, werbowało się do armii alianckich, walczących przeciwko III Rzeszy. Z nich oraz Polonii krajów sprzymierzonych powstają oddziały, które reprezentują Polskę na polach bitew całego świata – w obronie Francji, pod Narwikiem, w bitwie o Anglię, pod Tobrukiem, Monte Cassino i wielu innych zakątkach świata.
historia Polski
Posty: 110
https://www.artistsworkshop.eu/meble-kuchenne-na-wymiar-warszawa-gdzie-zamowic/
Rejestracja: 15 kwie 2014, 04:37

Przyfrontowa poniewierka

Post autor: historia Polski »

- Wkrótce pod Kupiczowem ustabilizował się front - wspomina Feliks Budzisz. - Nasza ulica stała się zaś jedną z ważniejszych przyfrontowych arterii. Front zbliżył się na tyle do Kupiczowa, że wszyscy jego cywilni mieszkańcy musieli go opuścić, udając się za rzekę Stochód. Przenieśliśmy się do Starej Dąbrowy, w której spędziliśmy trzy tygodnie. Warunki dla postoju mieliśmy dobre. Doskwierało nam tylko niemieckie lotnictwo , bombardujące gościniec i obozy wojskowe. Biła wówczas ostro radziecka artyleria przeciwlotnicza. W Dąbrowie niestety jakiś czerwonoarmista zarekwirował nam naszą śliczną kasztankę, zostawiając w zamian ogromnie zabiedzonego mongolskiego konika, pokrytego parchem i świerzbem. Oświadczył, że jedzie na front i musi mieć sprawnego konia. Okazał się on jednak zwykłym złodziejem. Za kilka dni sprzedał kasztankę Ukraińcom za bimber. Dochodzić sprawiedliwości nie było gdzie. Dziadzio zaczął obłaskawiać mongolskiego konika. Karmił go i wycierał słomą, co ten wyjątkowo lubił.

Nie chciał ciągnąć wozu

- Bał się jednak uprzęży i nie chciał ciągnąć wozu. Za jego tresurę zabrała się babcia i nauczyła go chodzić w zaprzęgu obok klaczy dziadków. Jak już mogliśmy zaprząc go do wozu, pojechaliśmy do Hołobów. Po drodze mijaliśmy maszerujące radzieckie oddziały, idące na zachód. Obok nas przejeżdżały samochody, działa i czołgi, tylko jakieś inne, które na wieży miały litery USA. Gdy dziadek zapytał jakiegoś czołgistę, co to znaczy, ten oświadczył: ubit sykinsyna Adolfa. Były to amerykańskie czołgi, które Sowieci otrzymywali w ramach pomocy od Stanów Zjednoczonych. Na jednym z postojów spotkaliśmy zaprzęg, w którym rozpoznaliśmy ciocię Marysię Stefanowiczową i jej córkę Alinkę. Była zrozpaczona, bo ktoś ukradł jej koło od wozu i nie mogła jechać dalej. Pomógł jej sowiecki oficer , który podjechał gazikiem i kazał się wszystkim furmankom zabierać z zagajnika, bo musi być miejsce dla wojska. Oficer oświadczył, że zaraz będzie koło. Istotnie, za kilka minut żołnierze przynieśli koło i założyli je do wozu. Gdy uradowani wszyscy ruszyliśmy do przodu, po drodze zatrzymała nas grupa ukraińskich kobiet, która chciała odebrać cioci koło. Towarzyszył im jakiś „starszyna” też pewnie Ukrainiec. Nie wiadomo, czym by się to skończyło, gdyby znów nie podjechał jakiś gazik z oficerami. Jeden z nich strzelił w powietrze, ordynarnie zwymyślał te baby , które zaraz uciekły, a nam szybko kazał jechać dalej. Stanęliśmy gdzieś pod Stochodem, w pobliże kęp olszyn, w których stacjonowały sowieckie oddziały pancerne. Przy wojsku czuliśmy się bezpiecznie. Następnego dnia dołączyło do nas jeszcze kilka polskich rodzin.

Straciliśmy mongolskiego konika

- Tu straciliśmy naszego mongolskiego konika. Zaprowadziliśmy go do wojskowej lecznicy, gdzie w specjalnej przewoźnej komorze poddawano konie zabiegom niszczącym parch i świerzb. Po tym zabiegu zaprowadziliśmy go za dwa tygodnie do kontroli. Weterynarz go obejrzał i rzekł, że koń ma wojenny numer ewidencyjny i należy do armii. Tłumaczenia i protesty dziadka na nic się zdały. W drodze łaski weterynarz pozwolił nam zabrać niearmijną zabiedzoną, ledwie stojącą na nogach kobyłkę. Nazwaliśmy ją Kara. Klaczka na szczęście nabrała sił i byliśmy z niej zadowoleni. Po paru tygodniach koczowania w dolinie Stochodu, udaliśmy się do lasów Kiwerskich. Z tą myślą nosiliśmy się od dawna. Żyliśmy w pustce informacyjnej i nie wiedzieliśmy, co się dzieje z ojcem i innymi krewnymi, walczącymi w szeregach 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. Przyspieszył nasz wyjazd oficer NKWD, który zaczął interesować się naszym obozowiskiem. Ciocia Marysia wdała się z nim w dyskusję na tematy polskie, która zamieniła się w awanturę, a to łatwo mogło zakończyć się wyjazdem „na białe niedźwiedzie”. Po dwóch dniach dojechaliśmy do Rożyszcz. Minęliśmy to miasteczko i dotarliśmy na skraj lasów Kiwerskich. Tu stanęliśmy obozem. Gdy już układaliśmy się do snu, z głębi lasu usłyszeliśmy słowa majestatycznej pieśni „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród”. Domyśliliśmy się, że to śpiewają polscy żołnierze. Po chwili zaintonowali „Wszystkie nasze dzienne sprawy”.

Zatrzymał nas wartownik

- Spontanicznie podchwyciliśmy ją, wtórując naszym nieznanym, ale serdecznie bliskim żołnierzom - tułaczom. Następnego dnia ruszyliśmy gromadnie w stronę miejsca, z którego dochodził śpiew. Przed obozem zatrzymał nas wartownik w mundurze z pepeszą. Powiedział, że tu w tej jednostce partyzantów z Wołynia nie ma, ale słyszał, że są w jakimś innym obozowisku. Nie potrafił jednak powiedzieć, gdzie. Doradził nam, byśmy skontaktowali się ze sztabem armii, który miał siedzibę we wsi Chopniów, znajdującej się 15 km od nas. Następnego dnia babcia z ciocią Bronią udały się do tej wioski, ale niewiele się dowiedziały. Powiedziano im tylko, że w armii jest owszem kilkuset partyzantów, ale nie z oddziałów „Jastrzębia” i „Sokoła”. Żołnierze polscy często patrolowali okolice, starając się zapewnić nam bezpieczeństwo. Często zachodzili do naszego obozowiska na rozmowy. Byli to ludzie głównie w średnim wieku, najczęściej żonaci, w większości deportowani w głąb Związku Sowieckiego, łagiernicy i więźniowie. Niechętnie wypowiadali się na tematy polityczne. Nagabywani przez nas coś dukali pod nosem. Widać, że byli ostrożni. Nie ukrywali tylko, ze mówiono im, iż Polska zacznie się dopiero na Bugu, a Kresy trafią do Związku Radzieckiego. Dla nas to był wstrząs. Oznaczało to, że nie mamy po co wracać do Radowicz. Wszystkich nurtowały pytania - dokąd iść? Z czego żyć? Nikt z nas nie potrafił na to odpowiedzieć. Po jakimś czasie wojsko opuściło swoje obozowiska i ruszyło na zachód. Pamiętam, że 15 lipca nocą obudził nas warkot motorów i chrzęst gąsienic. Zerwałem się na równe nogi i z kilkoma kolegami wybiegłem na drogę obok naszego obozowiska. W tumanach kurzu z wygaszonymi światłami sunęły czołgi Brygady Pancernej im. Bohaterów Westerplatte. Brygada szła na zachód bliżej frontu. Po kilku dniach las opustoszał, a nam zrobiło się nieswojo. Poważnie zaniepokoił nas cywil z pepeszą, który z kępy drzew obserwował nasze obozowisko.

We było ludno i gwarno

- Zauważony przez dzieci, szybko się oddalił. Stało się dla nas jasne, że banderowcy zapuszczają tu swoje czujki i jest tylko kwestią czasu, kiedy przyjdą nas wymordować. Postanowiliśmy na nich nie czekać, tylko na razie wrócić do Zasmyk. Jechaliśmy do nich cztery dni. We wsi mimo zgliszcz było ludno i gwarno. Powracający szli z reguły na zasmycki cmentarz, gdzie w ciągu kilku miesięcy przybyło dużo mogił. Odwiedziliśmy z babcią i siostrą grób mamy, zapadły, prawie niewidoczny. Gołymi rękami pozgarnialiśmy ziemię, by trochę zasypać zapadlinę. Po jakimś czasie dziadkowie i jeszcze kilka osób postanowiło jechać do Radowicz. Było w miarę bezpiecznie, drogami poruszały się masy wojska, prącego na zachód. 20 lipca w radowickich lasach skoncentrowały się obok naszego pola pododdziały Dywizji im. Tadeusza Kościuszki. Okolica zmieniła radykalnie swój wygląd. Zniknęło wiele zabudowań, zniknął też banderowski kurhan, rozjechany czołgami. Ziemia była zryta gąsienicami i kołami zwycięskich pojazdów. Przez pola ciągnęły się głębokie transzeje. Obok traktu Kowel-Tuliczów ziały czarne leje bombowe. Przy drodze tabliczki ostrzegały przez polami minowymi, które ciągnęły się kilometrami. Rozglądając się we wszystkie strony dojechaliśmy wreszcie do częściowo ocalałych zabudowań cioci Marysi Stefanowiczowej. Ona wróciła tuż przed kilkoma dniami i zabrała się za koszenie żyta, które zdążyła zasiać tragicznej jesieni pod osłoną Niemców. Podczas, gdy dziadkowie rozlokowali się w okropnie zdewastowanych zabudowaniach, ja pobiegłem do naszego obejścia.

Krajobraz był księżycowy

- Niestety, już z dala dojrzałem, że nie ma żadnego budynku, pozostało tylko trochę połamanych drzew w sadzie. Przez pole, podwórze i sad biegły transzeje. Co kilkadziesiąt metrów ziały strzelniczymi otworami bunkry, wykonane z okrąglaków i przykryte darniną. Nieco dalej stały rzędy ziemianek ze świeżymi śladami bytności żołnierzy. W polu na skraju lasu i w sadzie pełno było głębokich lei, a pod starą rozłożystą gruszą znajdowało się kilkanaście mogił żołnierskich naprędce wypisanymi na deszczułkach rosyjskimi imionami i nazwiskami. Krajobraz był księżycowy. Gdy zbierałem się do odejścia, w pobliskim lesie rozległa się najpierw jedna, a później kilka serii z pepeszy, a następnie pojedyncze strzały karabinowe. Natychmiast wskoczyłem do transzei. Serce zaczęło mi walić młotem. Strzelanina w lesie mogła oznaczać, że pod Radowiczami są banderowcy. Żołądek podszedł mi do gardła, gdy usłyszałem, że z lasu wyszło kilka osób i zaczęło iść w stronę drogi, kierując się na transzeję, w której siedziałem. Odetchnąłem, gdy usłyszałem język rosyjski i jednocześnie podjeżdżającą ciężarówkę. - To wojsko- pomyślałem - i wydrapałem się z transzei. Zobaczyłem czerwonoarmistów, którzy ładowali na samochód tyczki i kable telefoniczne z likwidowanej linii. Zauważył mnie starszyna, który krzyknął po rosyjsku - co tu robisz? - Odpowiedziałem mu, jak umiałem po rosyjsku, że tu był nasz dom, - A ty kto- Ukrainiec? - Odpowiedziałem, że Polak. On zdziwił się i stwierdził - A mówili, ze wszystkich Polaków banderowcy wyrżnęli! - Zaprotestowałem dodając, że część Polaków zdążyła uciec. Starzyna zainteresował się, czy rodzice żyją.

Bandyci odpowiedzą za zbrodnie

- Odpowiedziałem, że matka umarła, a ojciec jest w partyzantce. - Nie martw się - pocieszał mnie Starzyna. - Bandyci odpowiedzą za zbrodnie. Wojna się skończy, pójdziesz do szkoły i wyjdziesz na ludzi. Kim chcesz być - inżynierem, oficerem? - Nie umiałem mu odpowiedzieć na pytanie. Nie było stosowne do tamtych warunków. Żołnierze rozpalili ognisko, przygotowali posiłek: chleb, konserwę i jakiś czaj. Zapachniało tuszonką. Starszyna poczęstował mnie kromką chleba i odrobiną aromatycznej konserwy. - A gdzie mieszkasz? - zapytał żołnierz. - Za lasem, u cioci - odpowiedziałem. – Bądźcie ostrożni - ostrzegał starszyna. - Banderowcy się kręcą. Złapią i koniec - pociągnął palcem po szyi. - Wczoraj zabili żołnierza, a tylko co wytropiliśmy jednego… A ty już idź do domu, wkrótce noc. - Ruszyłem w drogę. Zapadał zmrok, na dziadkowych łąkach zaczęła się ścielać mgła, jak za dobrych, dawnych czasów. Biegłem teraz tą samą drogą, przy której kiedyś, w przydrożnym rowie, znalazłem ślicznego szczeniaka - Łyska. Dziadkowie bardzo się zaniepokoili moją długą nieobecnością i mieli mi za złe, że tak bezmyślnie zapuściłem się w ciągle jeszcze niebezpieczny teren. Następnych kilka dni pracowaliśmy przy sprzęcie i młocce cepami żyta. Jakoś szybko oswoiliśmy się z nową sytuacją, ze zrujnowanymi obejściami wokół i grobem Jadwigi Stefanowiczowej, zamordowanej w ubiegłym roku przez banderowców.

Wyjazd za Bug

- Bezustannie pochłaniały nas myśli o najbliższej przyszłości . Co dzień naradzaliśmy się, co robić dalej, zasięgając opinii znajomych i często goszczącego u nas pułkownika Armii czerwonej, który powtarzał, że nas nie wygania, ale Polski tutaj nie będzie, bo tak ustaliły trzy mocarstwa. Sąsiadka cioci, która ostrzegła ją w ubiegłym roku przez banderowcami, radziła nam opuścić Radowicze jak najszybciej twierdząc, że nadal jest tu niebezpiecznie. W końcu sąsiad Łodej, bardziej oblatany w polityce, podjął i za nas męską, ostateczną decyzję o niezwłocznym wyjeździe za Bug. 12 sierpnia 1944 r. w upalne przedpołudnie opuściliśmy po raz kolejny Radowicze, ale tym razem na zawsze. Jechaliśmy piaszczystą i wyboistą drogą, rozjeżdżoną przez czołgi i samochody, w księżycowej scenerii. Po obu stronach drogi sterczały kikuty drzew, walał się rozbity sprzęt wojskowy: spalone samochody, czołgi pozbawione wież, działa, a nawet kuchnie polowe. Tu i ówdzie leżały resztki wozów konnych rozniesionych na strzępy bombami. Co rusz widzieliśmy leje po bombach i przydrożne cmentarzyki. Straszne wrażenie robiły zgliszcza spalonych wsi i kolonii. Co rusz spotykaliśmy też tabliczki z napisem „Miny” ostrzegające, że zjechanie z traktu grozi śmiercią. Musieliśmy bardzo uważać, żeby konie, czy krowy się nie spłoszyły i nie wbiegły na pokryte minami pola. Aż do bólu, kurczowo trzymaliśmy lejce i postronki. Zwłaszcza, gdy pędziły obok nas samochody Armii Czerwonej. Jechaliśmy przez Sołowicze, Kustycze, Hajki, by po noclegu ruszyć dalej. Droga prowadziła przez lasy mosurskie i samą wieś Mosur. Rozglądaliśmy się pilnie, bo wiedzieliśmy, że właśnie tutaj w szeregach 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK walczyli nasi krewni i sąsiedzi.

Kaleka na całe życie

Wciąż nie wiedzieliśmy, co się z nim stało. Dopiero później, po kilku miesiącach, dowiedzieliśmy się, że w lasach tych zginął brat mamy, a mój wujek Henio Sobczyk „Lisek”, drugi wujek Jan Sobczyk „Buzdygan” został ciężko ranny i cudem przeżył, został kaleką na całe życie. Mój ojciec dostał się natomiast do niemieckiej niewoli i przez gestapo w Lubomlu dostał się do niemieckiego obozu w Chełmie, z którego następnie przewieziono go do Niemiec. Wrócił do Polski schorowany w 1947 r. Jechaliśmy przez lasy mosurskie w milczeniu. Kilkakrotnie z bujnej zieleni uderzył nas trupi odór, ale nie zatrzymywaliśmy się, starając się jak najszybciej dotrzeć do Bugu. Po południu zobaczyliśmy krzaczaste łąki, a następnie szeroko rozlaną wstęgę rzeki. Oba jej brzegi spinał chwiejący się most pontonowy. Brzeg zachodni był znacznie wyższy i konie z trudem wciągnęły wozy na skarpę. Tu znaleźliśmy się na rozległej łące , z lewej strony której widoczne były zabudowania Dubienki. Dziadzio z Łodejem weszli na wzgórek, z którego widać było kawałek Wołynia. Gdy wszyscy zebraliśmy się wokół nich, wzruszony dziadzio uroczyście powiedział – A teraz podziękujmy Opatrzności za ocalenie, za przeprowadzenie nas szczęśliwie przez pożogę. - Za chwilę wszyscy zaczęli odmawiać chórem - Ojcze nasz! I Zdrowaś Mario! - Gdy skończyliśmy, dziadzio wskazując rękę za Bug poprosił wszystkich - Pomódlmy się teraz za tych, co tam zostali na zawsze.

W nowych warunkach

– Niech odpoczywają w pokoju! Znów rozległy się słowa modlitwy i wszystkich ogarnęło ogromne wzruszenie. Każdy z nas za Bugiem kogoś na zawsze zostawił… Po dłuższej przerwie zatrzymaliśmy się we wsi Tuchanie, gdzie już koczowało wiele wołyńskich rodzin, które nie wiedziały co ze sobą zrobić. Tu szybko się dowiedzieliśmy, że we wschodnich powiatach Lubelszczyzny bandy UPA też usiłowały przeprowadzić czystkę etniczną i wymordować mieszkających w nich Polaków. W ich obronie także stanęła AK. Ocalała z pogromu ludność polska schroniła się w większych ośrodkach. Nasi krewni z powiatu hrubieszowskiego z Teresina i Kicina gminy Białopole uciekli w Chełmskie. Na szczęście po wyzwoleniu tego powiatu wrócili do swoich gospodarstw. Powiadomieni przez nas przybyli do Tuchań i pomogli nam znaleźć miejsce do osiedlenia się w opuszczonych poniemieckich gospodarstwach w Zabudnowie koło Białopola. Oprócz nas swoją przystań znalazło tu jeszcze kilka rodzin z Radowicz. Już następnego dnia wszyscy ruszyli do zbioru stojących jeszcze na pniu zbóż. Rozpoczął się nowy okres w naszym życiu. Okres Polski Lubelskiej.

Marek A. Koprowski
ODPOWIEDZ

Wróć do „Polacy na wojennych frontach”