Banderowskie mordy

Klęska kampanii wrześniowej rozpoczęła najciemniejszy okres historii Polski. III Rzesza szybko rozpoczęła wdrażanie polityki terroru i eksterminacji ludności żydowskiej, w ślad za którą miały pójść kolejne ”niższe” rasy. Olbrzymie prześladowania czekały też tych, którzy znaleźli się po radzieckiej stronie granicy.
historia Polski
Posty: 110
https://www.artistsworkshop.eu/meble-kuchenne-na-wymiar-warszawa-gdzie-zamowic/
Rejestracja: 15 kwie 2014, 04:37

Banderowskie mordy

Post autor: historia Polski »

Po powrocie do Zasmyk pobiegłem zaraz na przykościelny plac, gdzie zwożono pomordowanych i poległych - wspomina Feliks Budzisz. - Na zakrwawiony śniegu leżało już kilkadziesiąt ciał. Ludzie chodzili obok, rozpoznając martwych, bliskich i znajomych, inni klęczeli lub siedzieli na śniegu przy ciałach, opłakując ich śmierć. W pamięć wryły mi się cztery leżące obok siebie ciała z przykrytymi głowami. Były to dwie może dziesięcioletnie dziewczynki, ich mama i babcia, która, jak mówiono tam, przybyła do nich, by razem spędzić święta. Podczas ucieczki babcia została ranna - pocisk karabinowy strzaskał kolano. Błagała wnuczki i ich mamę, by ratowały się ucieczką, ale one nie chciały już rozstać się z babcią. Banderowcy dopadli ich na polu i - oszczędzając amunicji - roztrzaskali im głowy kolbami.

W ten tragiczny dzień Bożego Narodzenia banderowcy zabili 10 osób z Radowicz. Zginął z bronią w ręku, ostrzeliwując się, Antoni Romankiewicz, członek samoobrony w Janówce. Zamordowani zostali: Wanda Raczyńska-Szewczyk, Czesława Raczyńska, Helena, Józef, Antoni i Stefania Wałęgowie oraz Antoni i Jan Wasikowie. Zamordowany został również Wincenty Szewczyk, który wymurował w Radowiczach figurę, stojącą do dzisiaj. Pod koniec grudnia wyczerpały się zapasy paszy dla koni i znowu trzeba było jechać w niebezpieczny teren. Wyjazdów tych już zacząłem się bać. Ale innego wyjścia nie było. Okazja trafiła się 3 stycznia.

Skulony z zimna

Dzień był pogodny, mroźny i bezwietrzny. Wyruszyło kilka sań, ubezpieczonych przez zasmycką samoobronę. Docelowa wieś Tahaczyn została dobrze zlustrowana przez pododdział naszej partyzantki, by wykluczyć banderowską zasadzkę. Przed południem wjechaliśmy do dużej zamożnej, wyludnionej wsi. W stodołach było już tylko żyto w snopkach. Nie mając w czym przebierać, załadowaliśmy nim drabiniaste sanie. Jadąc z powrotem obserwowaliśmy pilnie rozległy śnieżny teren. Gdy wjeżdżaliśmy do Zasmyk, słońce chyliło się ku zachodowi. Okropnie doskwierał głód, więc popędzałem konie do dobrego kłusa. Dziadzio, skulony z zimna, wtulił się po szyję w snopki, upominając mnie, bym wolniej i rozważniej jechał, bo wysypać się do rowu nie było trudno. Gdy zbliżaliśmy się do naszego podwórza, ciesząc się udanym wypadem, naprzeciw nam wybiegła kuzynka Zosia, krzycząc, bym szybko udał się do domu, bo mama jest umierająca. Przerażony oddałem lejce dziadziowi, a sam zsunąłem się z sań i co tchu pobiegłem na przełaj, po głębokim śniegu do domu. Mama leżała półprzytomna, straciła już mowę. Gdy ukląkłem przy łóżku, położyła mi rękę na głowie, usiłując coś powiedzieć. Niestety, ręka po chwili bezwładnie opadła, a po twarzy spłynęły łzy. Płakali wszyscy, klęcząc i modląc się przy pełgającej świecy, którą babcia zabrała jeszcze z Radowicz i woziła ze sobą jak relikwie. Przyszli sąsiedzi z naprzeciwka, by pożegnać się z umierającą. Zmarła po północy, nie odzyskawszy przytomności. W nocy rozszalała się mroźna zamieć, przysypując grubą warstwą śniegu podwórza, pola i drogi. Srożyła się przez kilka dni, również 6 stycznia, gdy drabiniastymi saniami wieźliśmy mamę na zasmycki cmentarz.

Na pogrzeb przybył ojciec

Na pogrzeb przybył ojciec z jakiejś odległej partyzanckiej placówki, powiadomiony przez gońca z samoobrony. Szedł z nami na cmentarz w partyzanckim rynsztunku, bo obowiązywało wówczas nierozstawanie się z bronią w każdych okolicznościach. Głucho dudniła zmarznięta ziemia o naprędce zbitą trumną ze zbutwiałych desek. W godzinę po pogrzebie, jeszcze za widna, ojciec pożegnał się z nami i odjechał przygodną podwodą do swego leśnego oddziału. Widziałem, jak przed odjazdem rozmawiał ze łzami w oczach z babcią, prosząc ją o opiekę nad nami - siostra i mną. Zostaliśmy, jak zresztą dotychczas, przy dziadkach, a właściwie przy babci, bo dziadzio był już słabego zdrowia. Dnia 16 stycznia, w niedzielę, do Zasmyk i okolicznych miejscowości, wchodzących w skład zasmyckiej bazy samoobrony, napłynęły liczne grupy kowelskiej konspiracyjnej młodzieży i wiele osób starszych. Przyjechała nawet wyładowana uciekinierami duża niemiecka ciężarówka tzw. „holcgaz”. Przybysze wnieśli do bazy wiele ożywienia i optymistyczny nastrój wyczekiwania na pomyślne wydarzenia. Niestety ruch mobilizacyjny 27 Wołyńskiej Dywizji AK, który spowodował exodus młodzieży z Kowla, nie uszedł uwagi Niemców, ani Ukraińców donoszących władzom okupacyjnym o każdym ruchu Polaków. 19 stycznia Niemcy w sile kompanii podeszli znienacka o świcie do pierwszych zabudowań Zasmyk od strony Rokitnicy.

Ostrzelani przez patrol

Ostrzelani przez zaskoczony patrol samoobrony, otworzyli huraganowy ogień z różnych rodzajów broni maszynowej, w tym i z szybkostrzelnego działka. Ogień zlewał się w jeden diabelski jazgot, budząc wieś i wprawiając mieszkańców w nagłą, straszliwą panikę. Ubrałem się piorunem i wybiegłem na podwórze, skąd ujrzałem wprost dantejski widok: po zaśnieżonych polach uciekało ludzkie mrowie - pieszo, na wozach, saniach, wierzchem na koniach. Czyjeś konie z przodkiem wozu i dyszlem pędziły drogą rozpędzając uciekających. Słupy dymi i płomieni z płonących zagród wzbijały się pod niskie ołowiane chmury. Jazgot strzelaniny rozdzierały przeraźliwe, rozpaczliwe krzyki i nawoływania uciekających, ryk palącego się w oborach bydła , rżenie i kwik koni, ujadanie i żałosny skowyt psów. Rzuciłem się do stajni, wyprowadziłem konie, niezbornymi ze strachu rękami z trudem zaprzągłem je do wozu, a następnie pobiegłem do domu, by powiedzieć, że wóz gotowy do ucieczki. Biegiem wróciłem na podwórze z zamiarem podjechania wozem pod dom. Ale w tym momencie na podwórzu pojawił się Bolesław Wiśniewski, który ukrył się za pniem dużej gruszy i zaczął ostrzeliwać z dziesięciostrzałówki widocznych na śniegu Niemców , którzy seriami bili po naszym podwórzu i zabudowaniach. Bliskie strzały spłoszyły konie , które wpadły w wysokie krzewy i tam utknęły z drabiniastym wozem. Usiłowałem je stamtąd wyprowadzić, ale bez powodzenia. Zauważyłem, że wysoki płomień i dym wzbił się nad zabudowaniami naszego sąsiad, Józefa Redmera, a Niemcy leżąc niedaleko na śniegu biją z kaemu do ostrzeliwującego ich zza gruszy Bolesława.

Pacyfikacja Zasmyk

Z domu nikt nie wychodził, gdyż zdecydowano, że bezpieczniej będzie ukryć się w dwóch piwnicach. Gdy zadymiła nasza stodoła, rzuciłem się z ludźmi do ucieczki. Widok leżącej na drodze kobiety i trzask ścinanych pociskami gałęzi jeszcze bardziej mnie przeraził i zmusił do rozpaczliwego biegu. Skręciłem do kościoła by się tam ukryć, ale gdy spostrzegłem, że ksiądz Żukowski biegnie już w tłumie ludzi w kierunku Gruszówki, popędziłem za nim. Gdy ksiądz pochylił się nad leżącym mężczyzną, ominąłem go i pobiegłem wśród wozów, sań i biegnących, którzy szeroką ławą parli w kierunku lityńskiego lasu, gdzie spodziewali się ujść pościgu. W lesie zwolniono tempo ucieczki, ścigani poczuli się trochę bezpieczniej. Teraz wąską drogą toczyły się wozy i sanie, poboczami szli wystraszeni ludzie, którzy na pastwę ognia zostawili swój dobytek. W lityńskim lesie spotkaliśmy sporą ilość naszych partyzantów, którzy z niepokojem wypytywali uciekinierów o przebieg pacyfikacji. Zapewniali, że Niemców do Kupiczowa nie przepuszczą. Ich surowe postawy i zdecydowanie zrobiły na mnie duże wrażenie i świadczyły, że sytuacja jest poważna, ale nie beznadziejna. Od strony Zasmyk ciągle jeszcze dochodziły strzały, a nad lasem krążył samolot, lecz mgła i gęste konary maskowały uciekających. Po wyjściu z lasu ujrzałem na kilkumetrowej drodze do Kupiczowa niekończący się sznur wozów, sań i pieszych.

Strasznie utrudzony

Przy wjeździe do miasteczka stały poniemieckie zasieki z drutu kolczastego, a z bunkrów i transzei groźnie wystawały lufy karabinów maszynowych. I tutaj nasi partyzanci byli zdecydowani przyjąć bój z napastnikiem, jeżeli ten będzie chciał wejść do Kupiczowa, tym bardziej iż nie było pewności, że nie są to bulbowcy przebrani w niemieckie mundury, jak to było w pierwszy dzień Bożego Narodzenia. Utrudzony do ostateczności 13-kilometrową ucieczką, głodny i z piekącymi wyrzutami sumienia, że zostawiłem dziadków i siostrę na pastwę losu, a sam tchórzliwie uciekłem - siadłem na nasypie okopu obok bunkra, wypatrując z iskierką nadziei dziadków, krewnych i znajomych. W pewnej chwili rozpoznałem z radością konie i wóz, na którym siedzieli dziadkowie, siostra i jeszcze jacyś ludzie. Pomyślną ucieczkę spod gęstego ognia zawdzięczali dużej odwadze i opanowaniu babci. Gdy niemieckie natarcie na wieś straciło impet wobec coraz silniejszego oporu samoobrony, babcia pod ostrzałem i obok płonących zabudowań wyprowadziła konie i wóz z krzewów, załadowała trochę maneli i razem z dziadziem i Danusią dołączyła do uciekających już ostatnich zaprzęgów, zabierając na wóz jeszcze kilka starszych osób i dzieci. Nad wyraz dzielnie spisała się i Bogusia.

Od dzieci wymagano bohaterstwa

Podczas gdy jej mama zrezygnowała już z ucieczki, chcąc ukryć się w piwnicy domu, który za chwilę zaczął płonąć, ona pod ostrzałem zaprzęgła swoją kasztankę do wozu i zdążyła z matką i siostrą ostatniej już chwili przed wejściem na podwórze Niemców- dołączyć do uciekających furmanek. Nieśmiało, ze wstydem za swój niegodny - w mojej ocenie - tchórzowski postępek, dołączyłem milcząco do jadących dziadków. Babcia zaraz skarciła mnie ostro za nieodpowiedzialne, egoistyczne zachowanie, z którego doskonale zdawałem sobie sprawę. Takie to były czasy, że i od dzieci wymagano bohaterstwa. Zatrzymaliśmy się u jakiegoś Czecha, który udostępnił nam duży pokój wysłany czysta słomą, a koniom miejsce w stajni. Ze swoimi gorzkimi wyrzutami sumienia poszedłem zaraz do kościoła, by się wyspowiadać, ale kolejka do ks. Bonawentury Burzmińskiego była bardzo długa, więc zrezygnowałem z tego zamiaru. Wracając dołączyłem do grupy, która poszła oglądać banderowski „czołg” zdobyty przez Polaków 22 listopada ubiegłego roku. Gdy wróciłem do swoich, wszyscy byli po skromnym posiłku - chlebie i pieczonych ziemniakach, których już dla mnie nie starczyło. Zauważyła to gospodyni i przyniosła mi jeszcze kawałek chleba i jakiejś „herbaty”, oczywiście niesłodzonej, bo cukru na Wołyniu od kilku lat nikt nie uświadczył.

Najbardziej bezpieczni

Po całodziennej głodówce i „marszobiegu” czerstwy chleb smakował mi jak nigdy dotychczas . Spaliśmy pokotem na słomie, nie rozbierając się na wszelki wypadek. W Kupiczowie długo nie zabawiliśmy. Ojciec wywiózł nas do opuszczonej Gruszówki. Uznał, że na tym odludziu będziemy najbardziej bezpieczni. Warunki życia były tu kiepskie i szybko uznaliśmy, ze musimy szukać innego schronienia. Najpierw pojechaliśmy do Zasmyk. Musieliśmy jednak wrócić do Gruszówki, bo w nich nie było co szukać. Poratował nas ojciec, przyprowadzając dojną krowę. Odkryliśmy też kopiec ziemniaków, już mieliśmy co jeść. Gotowaliśmy ziemniaczaną zupę, zabielaną mlekiem. Po jakimś czasie przenieśliśmy się jednak do Kupiczowa, zajmując opuszczony dom na skraju miejscowości od strony Nyr. Babci się tam nie podobało, bo dom był odległy od najbliższych zabudowań o kilkaset metrów. Mówiła, że trafiliśmy z deszczu pod rynnę. Dziadek się wściekł i ostro przywołał ją do porządku. W Kupiczowie nadal działała samoobrona, a okoliczny teren kontrolowały oddziały wchodzące w skład formującej się 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty. W Kupiczowie znajdowało się też część zaplecza logistycznego dywizji i między nim a Ossą, gdzie znajdował się jej sztab, była stale utrzymywana komunikacja. Codziennie w obie strony krążyły same podwody. W marcu postanowiłem odwiedzić ojca w Ossie, gdzie stał z batalionem „Jastrzębia”, ochraniając sztab. Zabrałem się z jednym z woźniców i bez przeszkód dotarłem do Ossy. Ojciec, jak mnie zobaczył, bardzo cię ucieszył. Poczęstował mnie zupą z kotła, z kawałkiem wołowego mięsa.

Opowiadał mi o boju

- Smakowała mi wyśmienicie. Gdy jadłem, ojciec opowiadał mi o boju pod Ośmigowiczami, w którym ostatnio brał udział. Wróciłem z Ossy dumny z ojca i pełen wrażeń. Wkrótce z Kupiczowa ewakuowano dywizyjny szpital. Pozostali na miejscu tylko ciężko ranni. W tym samym czasie do Kupiczowa wkroczył oddział partyzantki sowieckiej. Było wśród nich sporo Ukraińców i dlatego też jego członków baliśmy się strasznie. Mieli grubiańskie maniery. Po kilkunastu dniach nagle opuścili Kupiczów. Zbliżał się front i przez jakiś czas znaleźliśmy się na ziemi niczyjej. Po wsi poszła wieść, że w okolicy widziano banderowców. Na wszystkich znów padł blady strach. Którejś nocy wtargnęło do nas kilku uzbrojonych cywilów. Zamarliśmy z przerażenia myśląc, że to już koniec. Zaczęli nas pytać po rosyjsku, czy nie ukrywamy obcych mężczyzn. Zajrzeli tu i tam i zniknęli w mroku. Następną noc postanowiliśmy spędzić w centrum wioski. Z kocami i poduszkami udaliśmy się do domu ludowego. Tylko dziadek pozostał w obejściu. W domu ludowym spać się nie dało. Ścisk w nim był straszny. Dzieci bezustannie płakały. W środku nocy nad Kupiczowem rozległ się potężny jęk eskadr lotniczych,. Ludzie w panice zaczęli wybiegać na zewnątrz myśląc, że zaraz zacznie się nalot. O świcie zmaltretowani i mało nie zadeptani wróciliśmy do domu. Na nocleg do centrum już nigdy nie poszliśmy. W Wielką Sobotę 8 kwietnia 1944 r. od strony Jezierzan zobaczyliśmy trzy czołgi , nad którymi powiewały biało-czerwone flagi. Zatrzymały się przed zajmowanym przez nas domem. Z pierwszych z nich wyskoczył radziecki major i zapytał - kto wy? - Dziadek, doskonale znający język rosyjski poinformował go, że jesteśmy polskimi uciekinierami. Major zapytał wtedy - A gdie polskije partyzany?- Bjut faszystow! - odpowiedział dziadzio. - Mołodcy partyzany. Budiem bit faszystow wmiestie. Polaki nasze sojuzniki, potomu na tankach polskije fłagi. - Major poinformował nas także, ze w ZSRR powstaje polska armia. Widziałem, jak ukraińskie kobiety i dzieci, które wcześniej wprowadziły się do rudery obok z nieukrywaną nienawiścią patrzyły na nas i na polskie flagi.



Marek A. Koprowski
ODPOWIEDZ

Wróć do „Państwo podziemne i okupacja”