Eryk z Bogdańca - na tropach kata Powstania Warszawskiego

Obszerny opis dziejów całości życia oraz dokonań wybitnej postaci.
Warka
Posty: 1570
https://www.artistsworkshop.eu/meble-kuchenne-na-wymiar-warszawa-gdzie-zamowic/
Rejestracja: 16 paź 2010, 03:38

Eryk z Bogdańca - na tropach kata Powstania Warszawskiego

Post autor: Warka »

Erich von dem Bach-Zelewski: na tropach kata Powstania Warszawskiego

Podawał się za potomka krzyżackiego komtura, uchodził za przedstawiciela pruskiej arystokracji. Heinricha Himmlera zapewniał, że jego przodkowie od zawsze wspierali niemczyznę na ziemiach objętych „polską zwierzchnością lenną" – czyli Pomorzu, a Himmler wziął te wyznania za dobrą monetę. Ale manipulacje własną biografią, jakich dokonywał Erich von dem Bach-Zelewski, nie skończyły się w 1945 r.
Erich von Zelewski przywiązywał dużą wagę do genealogii, próbując zaskarbiać sobie przychylność rozmówców różnymi koneksjami. Nie zawsze się to udawało. Przesłuchiwany w więzieniu w Norymberdze przez prokuratora Jerzego Sawickiego, powołał się na polskie pochodzenie matki. Sawicki z niesmakiem uciął wynurzenia głównodowodzącego niemieckich sił zbrojnych w czasie Powstania Warszawskiego.

Tyle że więzień nie zmyślał. Gdyby wspomniał o słowiańskim pochodzeniu ojca, również należałoby mu przyznać rację. Dla uproszczenia narracji będziemy jednak posługiwać się nazwiskiem, pod którym bohater tego artykułu chciał przejść do historii jako wróg wszystkiego, co polskie: von dem Bach.

„Czuł się Ślązakiem"

Kariera syna „polskiej matki" w niemieckich siłach zbrojnych zaczęła się wcześnie. Trzy miesiące po wybuchu I wojny światowej, po zdaniu egzaminu na chorążego, Erich von dem Bach wstąpił na ochotnika do armii cesarskiej. Trafił tam prosto z gimnazjum, mając zaledwie 15 lat. Z wyjątkiem dwóch przerw na leczenie ran otrzymanych w boju, całą wojnę walczył na froncie. Mając lat 17, został podporucznikiem. W ostatnim roku wojny mianowano go porucznikiem i dowódcą kompanii. Za męstwo otrzymał odznaczenia honorowe, w tym dwukrotnie Krzyż Żelazny. Po raz pierwszy już w sierpniu 1915 r.

Po zakończeniu wojny von dem Bacha wraz z jego pułkiem przeniesiono do Straży Granicznej. Jako uczestnik „Freikorpsów" zasłużył się w tłumieniu polskich powstań na Śląsku. Przypomniała o tym niemiecka prasa w jego 40. urodziny w 1939 r., podkreślając, że dzięki temu „czuje się całkowicie Ślązakiem". Za tamte walki otrzymał kolejne wyróżnienia: Odznakę za Męstwo i order Orła Śląskiego 2. i 1. klasy.

Po zakończeniu powstań śląskich przyszły więzień Norymbergi do 1924 r. służył w 4. pułku piechoty Reichswehry, stacjonującym w Stargardzie Szczecińskim. W wieku 25 lat na własną prośbę odszedł z wojska, z prawem noszenia pułkowego uniformu i ustawową emeryturą. W życiorysie spisanym własnoręcznie w 1933 r. stwierdzał: „Po odejściu z czynnej służby zostałem gospodarzem, w 1929 r. zostałem pełnomocnikiem dóbr rycerskich, a od 1930 r. byłem właścicielem dóbr chłopskich".

Młody emeryt nie poświęcił się jednak całkowicie pracy na roli i zamiast wieść żywot człowieka poczciwego, ponownie znalazł się w Straży Granicznej na pograniczu z Polską: na Śląsku Opolskim i w Prusach Wschodnich (1924–1930). Talent nie mógł się zmarnować.

„Człowiek honoru"

Do NSDAP wstąpił na początku 1930 r.: w chwili, gdy po przegranych wyborach naziści byli w defensywie. Został szefem komórki partyjnej w Bogdańcu (Düringshof), w powiecie Gorzów Wielkopolski (Landsberg an der Warthe), gdzie miał gospodarstwo. Nie było to eksponowane stanowisko i trudno było przypuszczać, że zrobi w partii karierę.

Stało się inaczej. W lutym 1931 r. wstąpił do SS. Zaledwie w ciągu dwóch lat awansował z porucznika (SS-Obersturmführer) na generała-majora (SS-Brigadeführer), przy czym dwukrotnie przeskoczył stopnie w hierarchii służbowej. Jeśli chodzi o jego światopogląd, warto przywołać meldunek policyjny z 15 stycznia 1932 r.: „Narodowo-socjalistyczny mówca, ziemianin von dem Bach-Zelewski agituje w szczególnie podburzający sposób na rzecz narodowych socjalistów".
Dewizą SS było zawołanie „Mój honor to wierność!". Zdaniem Hitlera von dem Bach był „najwierniejszym z wiernych". Na taką opinię niewątpliwie zapracował: brał udział w tłumieniu tzw. „puczu Röhma" i w „nocy długich noży" z 29 na 30 czerwca 1934 r., podczas której życie straciło co najmniej kilkadziesiąt osób. Na początku lipca 1934 r. za pośrednictwem podległych mu siepaczy zamordował w Prusach Wschodnich barona Antona von Hochberg und Buchwald, niemal na oczach jego nastoletniego syna. Opłaciło się. Niecałe dwa tygodnie później awansował w SS do stopnia generała-porucznika (SS-Gruppenführer).

Od czasu wygranych przez nazistów wyborów w 1932 r. aż do końca „Tysiącletniej Rzeszy" Erich von dem Bach był posłem do Reichstagu z ramienia NSDAP. Przez dwa lata był również SS-Oberabschnittsführerem na obszarze Prus Wschodnich, co odpowiadało funkcji dowódcy okręgu korpusu wojskowego. Popadł tam w konflikt ze skorumpowanym gauleiterem Erichem Kochem, którego nie cierpiał. Dlatego w lutym 1936 r. przeniósł się na równorzędne stanowisko do Wrocławia. Było to możliwe dzięki przyjaźni z Himmlerem, który był ojcem chrzestnym jednego z jego synów.

Druga połowa lat 30. to okres bardzo aktywny w jego życiu. Z dokumentacji zgromadzonej przez Centrum Wiesenthala wynika, że w 1935 r. przybył z wizytą do Gdańska. Nie wiadomo w jakiej sprawie, ale można się domyślać, że Senat Wolnego Miasta przyznał mu w 1939 r. Krzyż Gdański 1. klasy nie z powodów kurtuazyjnych (wśród posiadaczy tego odznaczenia znalazł się m.in. Ludolf von Alvensleben, twórca Selbstschutzu na Pomorzu, organizacji odpowiedzialnej za wymordowanie tysięcy cywilów, oraz członkowie SS-Heimwehr Danzig, którzy zasłynęli z egzekucji polskich pocztowców). Jeszcze przed wojną von dem Bach często wyjeżdżał za granicę: do Turcji, Jugosławii, Grecji, Holandii, Włoch i na Węgry, gdzie wygłaszał mowy o narodowym socjalizmie.

Rok przed wojną znów awansował. Został Wyższym Dowódcą Policji i SS przy nadprezydencie Śląska i namiestniku Rzeszy na Okręg Sudety w VIII okręgu wojskowym. Jego władza w sferze bezpieczeństwa – hitlerowska policja rozumiała ten termin we właściwy sobie sposób – na tym obszarze była nieograniczona.

Centrum wypędzeń we Wrocławiu

Nie brał bezpośredniego udziału w kampanii polskiej i wojnie na Zachodzie. Führer i Himmler postawili przed nim inne zadania. 7 listopada 1939 r. do dotychczasowych funkcji (szefa śląskiej policji i SS) dołączył tytuł „Pełnomocnika Komisarza Rzeszy ds. Umocnienia Niemczyzny" na Wschodzie. Kryła się za tym brutalna akcja wypędzeń i eksterminacji ludności polskiej i żydowskiej na obszarze Śląska, koordynowana od grudnia 1939 r. przez aparat policyjny podległy von dem Bachowi we współpracy z Adolfem Eichmannem – referentem w Departamencie IV (Gestapo) Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy.

Wypędzenia ludności polskiej z powiatu żywieckiego (tzw. Saybuscher Aktion) rozpoczęły się w sierpniu 1940 r. wg scenariusza stosowanego już na Pomorzu, w Wielkopolsce i na Górnym Śląsku. Znam go z rodzinnych opowiadań: gestapowcy, krzyki, zastrzelony pies, godzina na opuszczenie gospodarstwa z tym, co zdołasz unieść w rękach. Cenne rzeczy zostają, będą podarunkiem dla Niemców z Besarabii. Po drodze bicie kolbami, na miejscu w Generalnej Guberni tyfus i głód, potem roboty w Rzeszy i KL Dachau.

Zadania były rozdzielone: podwładni Eichmanna zza biurek dbali o podstawianie pociągów do wywózki Polaków, a von dem Bach osobiście objeżdżał Żywiecczyznę, by nadzorować sprawny przebieg wysiedleń. Według niepełnych danych w ciągu trzech miesięcy (wrzesień-grudzień 1940) do GG wysiedlono 17,5 tys. Polaków. Von dem Bach witał rodziny niemieckie przesiedlone ze Wschodu na Śląsk. Na zachowanych fotografiach widać go radośnie uśmiechniętego; dobrze się czuł w roli gospodarza. Zakończenie akcji świętował w towarzystwie Reichsführera SS Heinricha Himmlera we Wrocławiu.

Akcja wypędzeń i aresztowań na Śląsku powodowała, że więzienia były coraz bardziej przepełnione. Von dem Bach i tu znalazł „modelowe" rozwiązanie. Jeszcze pod koniec 1939 r. jego podwładny pułkownik (SS-Oberführer) Arpad Wiegandt z Wrocławia, przedstawił plan utworzenia nowego obozu koncentracyjnego w dawnych koszarach położonych obok miasteczka Auschwitz. Plan zaakceptowano w Berlinie. Pierwszy transport więźniów do obozu nadszedł 14 czerwca 1940 r. Dwa tygodnie później von dem Bach wizytował KL Auschwitz, który podlegał mu jako Wyższemu Dowódcy SS i Policji Południowy Wschód. Komendant Rudolf Höss meldował do Berlina o zadowoleniu von dem Bacha. Przy okazji zdążył on wydać szereg zarządzeń nakazujących rozstrzelanie tych osób z okolicznej ludności, które podejrzewano o pomaganie więźniom w ucieczkach. Te surowe rozkazy złagodził Himmler, którego przecież trudno nazwać pacyfistą.
„Przeżycia" na Wschodzie

Wczesnym latem 1941 r., przed atakiem na ZSRR, na zamku Wewelsburg w Północnej Nadrenii-Westfalii „odbył się zjazd zwołany przez Himmlera, w którym brali udział (...) ci wyżsi dowódcy SS, którzy w nowej kampanii przeciw Rosji mieli spełniać pewne funkcje. Na zjeździe tym Himmler powiedział, że po kampanii rosyjskiej (...) »rasa słowiańska« będzie liczyła o 30 mln ludzi mniej, tak że tym samym niebezpieczeństwo biologiczne dla narodu niemieckiego będzie usunięte" – zeznawał von dem Bach w 1947 r.

Od chwili rozpoczęcia wojny z Sowietami to on był Wyższym Dowódcą SS i Policji na obszarze od Białorusi po Ural. Podlegały mu m.in. „grupy operacyjne" (Einsatzgruppen) zajmujące się eksterminacją ludności cywilnej i to on ponosił moralną odpowiedzialność za masakry Żydów, dokonywane przez podwładnych w Rydze i Mińsku od lipca do września 1941 r. Odpowiedzialności prawnej za to nie poniósł nigdy.

W lutym 1942 r. przebywał na rekonwalescencji w Berlinie po operacji żylaków. Naczelny lekarz SS donosił Himmlerowi: „Leczenie pacjenta nie jest łatwe ze względu na jego stan psychiczny – cierpi szczególnie na urojenia w związku z kierowanymi przez niego osobiście rozstrzeliwaniami Żydów i innymi ciężkimi przeżyciami na Wschodzie". Marek Dzięcielski trafnie zinterpretował kłopoty zdrowotne von dem Bacha: „Zapewne dopiero bezpośredni udział w zbrodniach uświadomił mu to, że nie był już żołnierzem, bohaterem z okresu pierwszej wojny światowej, dwukrotnym kawalerem Żelaznego Krzyża za waleczność, lecz człowiekiem odpowiedzialnym za mordowanie ludności cywilnej, mężczyzn i kobiet, starców i dzieci". Może to przeświadczenie stało za jego decyzją z września 1942 r., gdy zwrócił się do Himmlera o skierowanie do walki z partyzantami, którzy walczą z bronią w ręku. „Sądzę, że mam największe doświadczenie w zakresie zwalczania band" – pisał. Rzeczywiście: doświadczenie zdobyte po I wojnie światowej w walkach partyzanckich z Polakami na Śląsku zaprocentowało.

Jako Pełnomocnikowi Reichsführera SS ds. Walki z Bandami (tj. partyzantką), von dem Bachowi podlegała rozległa część Europy: Jugosławia, Ukraina, Białoruś, Generalna Gubernia i część okręgu białostockiego. W działaniach dysponował dużą niezależnością, miał własny sztab i przydzielane mu w zależności od doraźnych zadań oddziały Wehrmachtu, Waffen-SS, policji i ukraińskiej Schumy. Nie był tylko zwolennikiem rozwiązań siłowych, dążył też do „uspokojenia" sytuacji środkami politycznymi tam, gdzie siła nie starczała. „Bach górował niewątpliwie inteligencją, uzdolnieniami politycznymi i elastycznością taktyki nad wieloma swymi kolegami z aparatu Himmlera" – uznał Władysław Bartoszewski.

Nadszedł rok 1944. Przez pierwsze trzy miesiące tego roku był w okolicach Kowla, potem został skierowany do szpitala w Lublinie.

„Historyczna misja"

Rozkaz nr 1 wydany przez Hitlera i Himmlera nakazywał zrównanie z ziemią i stłumienie bez litości powstania, które 1 sierpnia 1944 r. wybuchło w polskiej stolicy. Von dem Bach przybył do Sochaczewa pod Warszawą 5 sierpnia. Zapytany w Norymberdze przez Sawickiego, kiedy zaczął dowodzić walkami w Warszawie, odrzekł: „Oceniam, że było to mniej więcej w dwa tygodnie po wybuchu powstania". Trudno się dziwić tej niezbyt precyzyjnej ocenie: na początku walk miała miejsce seria zbrodni na ludności cywilnej, dokonanych przez oddziały Reinefahrta, Dirlewangera i Kaminskiego.

Swoje przybycie do Warszawy nazwał „początkiem mojej historycznej misji". Mianowany dowódcą „Korpusgruppe von dem Bach", podlegał pod względem politycznym Himmlerowi, a militarnym – dowódcy 9. Armii gen. Nikolausowi von Vormannowi. Dobre stosunki z armią dawały mu swobodę manewru. Po przybyciu do Warszawy „podzieliłem mój plan na dwie części: polityczną i wojskową. Było dla mnie rzeczą samo przez się zrozumiałą, że jako Niemiec mam obowiązek stłumić powstanie wszelkimi stojącymi do mojej dyspozycji środkami wojskowymi" – zeznawał przed Sawickim. Z drugiej zaś strony „od pierwszej chwili postanowiłem położyć kres powstaniu – o ile to będzie możliwe – środkami politycznymi. Dlatego moim pierwszym postanowieniem było uchylenie rozkazu nr 1 i niewypełnianie go pod żadnymi warunkami".
Dialogi między von dem Bachem a Sawickim to gotowa sztuka teatralna. Prokurator budził w oskarżonym respekt jako przedstawiciel polskiej władzy, co nie przeszkadzało mu zeznawać tak, by bagatelizować swe wojenne „dokonania". Dla Sawickiego, polskiego Żyda z Galicji, który cudem przeżył Holokaust, spotkanie ze sprawcą masakr na Wschodzie musiało być wyczerpujące emocjonalnie. Von dem Bach był niczym wilk próbujący się wymknąć z obławy, ale Sawicki co chwilę wpadał na właściwy trop.

O jego roli w Warszawie można pisać dużo. Zamiast tego zacytujmy fragment stenogramu z przesłuchania von dem Bacha jako świadka:

„Świadek: (...) Powiedziałem im [dowódcom jednostek] również, że ludność cywilna ma być traktowana zgodnie z konwencją genewską, o ile nie walczy. Innymi słowy, że ma się ją wysłać na zaplecze, i że sądy wojskowe mają być natychmiast stworzone celem pociągnięcia do odpowiedzialności winnych rabunku i morderstw.

Prokurator: Jednym słowem, że należy stosować prawo międzynarodowe.

Świadek: Tak jest, panie prokuratorze.

Prokurator: Ale jak to wyglądało w praktyce?

Świadek: W praktyce w zupełności zawiodło.

Prokurator: My znamy tylko praktykę. Teoria pańska mnie poniekąd trochę zadziwiła, ale na ogół osądzamy ludzi według faktów".

A fakty są bezlitosne: mimo odwołania rozkazu nr 1 Warszawa została zmieciona z powierzchni ziemi, a cywile stanowili większość ofiar. Nie łudźmy się: próby opanowania sytuacji przez von dem Bacha podyktowane były dążeniem do udrożnienia węzła komunikacyjnego, jakim była Warszawa, a nie humanitaryzmem. Waffen-SS Brigadeführer Kaminski, którego oddziały szczególnie okrutnie traktowały Polaków, został na rozkaz von dem Bacha uwięziony i rozstrzelany 29 sierpnia, gdyż przywłaszczył sobie zrabowane kosztowności, zamiast przekazać je armii niemieckiej. Sam rabunek nie był czymś złym.

Po kapitulacji Powstania von dem Bach, będąc pod wyraźnym wrażeniem waleczności Polaków, próbował namówić gen. „Bora" Komorowskiego do wspólnej walki przeciw Sowietom. Dowódca AK odparł, że nie istnieje dla niego pojęcie wspólnego wroga, a Polska jest z Niemcami w stanie wojny od 1939 r.

„Bór" miał lepsze rozeznanie sytuacji: w październiku przyszedł z Berlina nowy rozkaz, nakazujący całkowite zburzenie Warszawy.

Świadek koronny

Po Powstaniu von dem Bacha skierowano do walk na Węgrzech, gdzie kierował zburzeniem zamku królewskiego w Budapeszcie. Od lutego 1945 r. dowodził w rejonie Schwedt nad Odrą – i tu znika z pola widzenia na kilka miesięcy. Wiadomo tylko, że walczył też nad Renem.

1 sierpnia 1945 r. aresztowali go Amerykanie.

Proces w Norymberdze rozpoczął się 20 listopada 1945 r. W ciągu kilku miesięcy, które upłynęły między jego aresztowaniem i początkiem procesu, von dem Bach musiał ubić z Amerykanami interes, zostając kimś w rodzaju świadka koronnego. Trudno inaczej wytłumaczyć jego faktyczną bezkarność i zeznania przeciw dawnym towarzyszom, składane chętnie i ze szczegółami. Oczywiście z pominięciem tego, co mogło pogrążyć jego samego.
Epitety, rzucane pod adresem von dem Bacha przez Göringa i Jodla, budziły sensację, trafiając na czołówki depesz agencyjnych. Obszernymi zeznaniami „kat Warszawy" zraził do siebie wszystkich dowódców Wehrmachtu i SS. Jego rola w literaturze poświęconej hitlerowskiemu aparatowi terroru została zmarginalizowana, do czego przyczyniło się także to, że nie opublikował po wojnie żadnych pamiętników. Charakterystyczne, że w słynnej książce Eugena Kogona poświęconej strukturze hitlerowskich obozów w ramach „państwa SS" ani razu nie wymieniono pomysłodawcy KL Auschwitz.

Został zapomniany, ale głowę ocalił. Jako świadek występował nie tylko podczas procesu norymberskiego, gdzie w ogóle nie zajmowano się Warszawą, co szczególnie bolało polskich korespondentów. Amerykanie nie mieli interesu w tym, by zamknąć usta cennemu świadkowi, a Sowieci woleli nie przypominać światu, gdzie w sierpniu 1944 r. znajdowały się ich wojska.

Także w charakterze świadka von dem Bach zeznawał przed polskim sądem: na początku 1947 r. został przetransportowany do Warszawy i wystąpił przed Najwyższym Trybunałem Narodowym w procesie Ludwiga Fischera, podczas okupacji gubernatora „dystryktu warszawskiego" – co stało się w zniszczonej polskiej stolicy dużą sensacją. Fischer został skazany na śmierć (i następnie stracony), zaś von dem Bach wrócił do amerykańskiego więzienia w Niemczech.

Zwolniony z niego i osadzony w obozie jenieckim, w 1951 r. wystąpił do władz amerykańskich z sensacyjnym zeznaniem, twierdząc, że dostarczył w więzieniu Göringowi ampułkę z trucizną. Amerykanie nie zamierzali go karać za ułatwienie samobójstwa człowiekowi skazanemu na karę śmierci. Zresztą nie wszyscy historycy przyjmują prawdziwość tego wyznania. W tym samym roku został skazany przez niemiecki sąd denazyfikacyjny na 10 lat więzienia, przy czym na poczet kary zaliczono mu pięć lat aresztu, a drugą połowę zamieniono na areszt domowy. Był to areszt teoretyczny, bo skazany nie zgłosił się do odbywania kary i przez siedem lat mieszkał w miejscowości Eckersmühlen pod Norymbergą.

Ironią losu w 1958 r. osądzono i skazano go za zabójstwo von Hohberg und Buchwalda z 1934 r. W 1961 i 1962 r. ponownie stał przed sądem za przestępstwa z lat 30. Skazano go wówczas na kilkuletnie wyroki więzienia. To jakby szefa mafii wsadzić za niepłacenie podatków. Zresztą, historia zna taki przypadek.

W owym okresie von dem Bachowi zależało już chyba tylko na sławie. Trudno inaczej wytłumaczyć jego wypowiedź przed sądem w 1961 r.: „Byłem do końca człowiekiem Hitlera. I jestem do dziś jeszcze przekonany o jego niewinności". Na podobną szczerość nie stać go było przed trybunałem w Norymberdze.

„Rasowy junkier"

„Prawda o von dem Bachu" – tak brzmi tytuł książki Władysława Bartoszewskiego, wydanej w 1961 r. Autor opatrzył ją cytatem z von dem Bacha: „Całej prawdy nie dowiecie się nigdy". Może jednak warto spróbować? Sięgnijmy więc do jego korzeni.

Przyszły generał SS urodził się 1 marca 1899 r. w Lęborku jako Erich Julius Eberhard von Zelewski. Jego ojciec był wyznania rzymskokatolickiego, matka Elżbieta Ewelina Szymańska (Elisabeth Eveline Schimansky) była ewangeliczką z Torunia. Von dem Bach „przypomniał" sobie o słowiańskim pochodzeniu matki dopiero w trakcie rozmów z gen. Komorowskim, wziętym do niewoli po Powstaniu, oraz w Norymberdze. Ewangelickie wyznanie Szymańskiej, zważywszy na ówczesne realia, sugeruje raczej luźne związki z polskością, ale musiały być one na tyle dostrzegalne, że generał SS je zapamiętał. Na tym tle interesująco wygląda postać ojca, wywodzącego się ponoć z czysto niemieckiej rodziny. Czy tak było w istocie?
Ojcem był podporucznik rezerwy Oskar von Zelewski, który poległ w lipcu 1915 r. nad Narwią – podał Bartoszewski. Ten błąd powtarza wiele opracowań. W rzeczywistości ojcem był Otton Jan Józefat von Zelewski, ur. 19 maja 1859 r. w Zęblewie w parafii Strzepcz pod Wejherowem, zmarły 12 kwietnia 1911 r. w Dortmundzie. Osierocił więc syna, gdy ten miał 12 lat, i nie była to śmierć na froncie, która mogłaby świadczyć o militarystycznych tradycjach rodziny. Oskar von Zelewski, poległy „za Cesarza i Ojczyznę" i pochowany w Wejherowie, był kuzynem, a nie ojcem Ericha. Oczywiście, poległy kuzyn był postacią, którą można było się chwalić Reichführerowi SS, co von dem Bach uczynił.

Polski korespondent w Norymberdze Edmund Osmańczyk tak opisał więźnia von dem Bacha-Zelewskiego: „Wysoki. Chód kawalerzysty. Rasowy junkier. W rysach coś drapieżnego i odpychającego". Inny sprawozdawca, Michał Hofman, pisał: „Wysoki, dość tęgi junkier". Junkrami nazywano w Prusach właścicieli ziemskich. Jakie włości miał Otton von Zelewski? W chwili narodzin Ericha jego ojciec był inspektorem ubezpieczeniowym w Lęborku i było to raczej przypadkowe miejsce zamieszkania, związane z pracą. Nadto w ciągu swego życia bywał kupcem, karczmarzem, dzierżawcą i właścicielem dóbr ziemskich, ale nie takiej wielkości, by syna można było nazwać junkrem. Do tego był to wagabunda, który zmieniał miejsce zamieszkania od rodzinnych Kaszub przez Berlin, Pomorze Przednie (Vorpommern) po Prusy Wschodnie. Można przypuszczać, że miejsce jego śmierci wiązało się z podróżą w interesach bądź poszukiwaniem kolejnej posady.

Adopcja najmłodszego z braci Ericha – Victora Ulricha Wernera von Zelewskiego (ur. 1906) przez kapitana Wilhelma von Ihlenfeld, dokonana w 1910 r. za życia obojga rodziców – świadczyłaby o kiepskiej kondycji materialnej rodziny. Generał SS, pisząc do Himmlera o „rodzinnym majątku Zelewo", chwalił się Niderlandami: czymś, czego jego najbliżsi krewni nie posiadali. Czynił to jednak tak przekonująco, że nawet w Norymberdze uchodził za „rasowego junkra", a nie syna akwizytora ubezpieczeń. Grunt to dobry „PR".

Wierzący w Boga

W latach 1873-76 ojciec von dem Bacha uczęszczał do Collegium Marianum, progimnazjum biskupiego w Pelplinie, centrum rzymskokatolickiej diecezji chełmińskiej. „Pomorskie Ateny" wykształciły wielu wybitnych duchownych, a także – jak byśmy dziś powiedzieli – przedstawicieli klasy średniej, którzy stanowili jądro polskiego ruchu narodowego w ówczesnych Prusach Zachodnich. Trudno się więc nie zgodzić z twierdzeniem Dzięcielskiego, który uznał, że rodzina Ottona von Zelewskiego była „rdzennie polska".

Można przyjąć za pewnik, że ojciec „kata Warszawy" znał polski na tyle, by go choć rozumieć. Inna sprawa, że ustawicznie przemieszczając się po północnych rubieżach Niemiec pewnie rzadko go używał, zwłaszcza jeśli chciał ułatwić dzieciom start życiowy. Takiej prawidłowości dowodziłby dokument odnaleziony w Archiwum Państwowym w Gdańsku, dotyczący innego Zelewskiego: Helmuta, wówczas kandydata do pracy w pruskim sądownictwie. Szef policji w Gdańsku pisał 25 listopada 1911 r. do prezesa tamtejszego sądu o jego rodzicach: „Rodzina dyrektora poczty Boguslawa von Zelewskiego w [Gdańsku] Siedlcach uchodzi za niemiecką. Jego żona Elisabeth z d. Bartsch jest ewangeliczką. W rodzinie mówi się tylko po niemiecku. Oni nie czują się Polakami". Widocznie niemieckość tej rodziny była na tyle świeżej daty, że budziła wątpliwości. Policyjna rekomendacja pomogła: Helmut von Zelewski, którego ojciec przed 1920 r. był naczelnikiem poczty w Pucku, dostał pracę w sądownictwie. W 1939 r. był członkiem składu sędziowskiego, który skazał na śmierć gdańskich pocztowców. Znaczną część z nich stanowili Kaszubi.

Dlaczego „kat Warszawy" powoływał się jedynie na słowiańskie pochodzenie matki, które miało przysporzyć mu sympatii w oczach Polaków? Prawdopodobnie słabo znał ojca, wcześnie go utracił. Wydaje się też, że decydujący wpływ na jego wychowanie miała matka. Według pruskiego prawa dzieci ze związków mieszanych wyznaniowo miały być wychowywane: synowie w religii ojca, córki w religii matki. I znów zagadka, bo Erich von Zelewski był ewangelikiem. Brak wpisu w księdze chrztów rzymskokatolickiej parafii św. Jakuba Apostoła w Lęborku zdaje się wskazywać, że w tym wypadku od początku było inaczej, niż nakazywało prawo.
W każdym razie był ewangelikiem już w czasach gimnazjalnych, niedługo po śmierci ojca. Za czasów nazistowskich był zaś Gottgläubiger (dosłownie: „wierzący w Boga"), co wiązało się z oficjalnym porzuceniem Kościoła luterańskiego. Nie przeszkadzało mu to w wymianie życzeń wielkanocnych z generałem armii (SS-Oberstgruppenführerem) Kurtem Daluege, odpowiedzialnym m.in. za wymordowanie czeskiej wsi Lidice. Z kolei w 1947 r. wziął ślub katolicki z matką sześciorga swoich dzieci Ruth Apfeld, pochodzącą z Nysy na Śląsku, którą „cywilnie" poślubił w 1922 r. Będąc wówczas więźniem Norymbergi, mógł kalkulować, że „cudowne nawrócenie" spowoduje interwencję władz kościelnych u Amerykanów, gdyby zechcieli go rozliczyć.

Tajemnice spalonej księgi

Ukończył szkołę powszechną w Białej Piskiej w ówczesnych Prusach Wschodnich. Zanim wstąpił do armii, uczęszczał do gimnazjów w Wejherowie, Brodnicy i Chojnicach. Wszędzie tam musiał się stykać z ludnością polską lub kaszubską.

W maju tego roku wybrałem się do Archiwum Państwowego w Gdyni. Zamówiłem z inwentarza kilka ksiąg, w których spodziewałem się „coś" znaleźć. Jedną z pozycji pominąłem, gdyż w spisie była odręczna notatka, że w poprzednim miejscu przechowywania uległa spaleniu. Archiwista udał się do magazynu, po czym wrócił mówiąc, że musiałem coś pomieszać z sygnaturami, i wręczył mi kilka ksiąg, w tym jedną o osmalonych kartach. W zawodzie historyka prócz „nosa" potrzebna jest odrobina szczęścia.

W nadpalonej księdze pod „numerem bieżącym" 118 znalazłem „świadectwo odejścia" z wejherowskiego gimnazjum ucznia Ericha von Zelewskiego, ur. 1 marca 1899 r. w Lęborku, syna zmarłego inspektora von Zelewskiego, który od 15 kwietnia 1912 r. do 27 marca 1913 r. uczęszczał do „kwarty". Uczeń miał dobrą ocenę z zachowania, dobrą z „uważności" na lekcjach, dostateczną z „pilności". Pozostałe oceny: religia – 4, niemiecki – 4, łacina – 3, francuski – 3, historia i nauka o Ziemi – 3, matematyka i rachunki – 4, przyroda – 3, kaligrafia – 3, rysunki – 4, śpiew – 3, gimnastyka – 4. Nie uczęszczał na zajęcia z greki, angielskiego i hebrajskiego.

Księga przyniosła jeszcze jedną niespodziankę. Na odwrotnej stronie karty, którą opisałem, znajduje się „świadectwo odejścia" ucznia Carla Marii Spletta, który w latach 1938-45 był biskupem gdańskim i wykazał się dość „elastyczną" postawą wobec nazistów, a po wojnie był prześladowany przez komunistów. Czy obaj znali się ze szkoły?

Gdyby von Zelewski urodził się dekadę wcześniej, miałby szansę uczęszczać w Wejherowie na naukę polskiego, zniesioną w 1901 r. Na jej miejsce wprowadzono francuski. W aktach gimnazjum nazwisko Zelewski pojawia się często, niektórzy członkowie rodu byli katolikami, inni ewangelikami. Tadeusz Staniewski, dyrektor szkoły w okresie międzywojennym, pisał w opracowaniu na jej temat: „Gdy w sierpniu 1914 rozległy się dźwięki surmy bojowej, Königlisches Gymnasium stało się ośrodkiem propagandy, ośrodkiem pruskiej myśli i czynu patriotycznego. Starsi wychowankowie nawet o polskich nazwiskach zgłaszają się jako ochotnicy do szeregów walczących". Duch pruskiego militaryzmu ukształtował takie postaci jak von Zelewski czy Höss, późniejszy komendant KL Auschwitz, który był nieomal rówieśnikiem Zelewskiego i wbrew woli rodziny wstąpił na ochotnika do armii, mając 16 lat.
O latach szkolnych von Zelewskiego w pozostałych gimnazjach, do których uczęszczał, wiadomo niewiele. Warto jednak zauważyć, że czołowym działaczem polskie-

go ruchu narodowego w Brodnicy przed 1914 r. był kupiec Józef Żelewski. Daleki krewny czy może wuj, u którego małoletni Erich pomieszkiwał na stancji?

Potomek komtura?

W liście wysłanym 4 grudnia 1940 r. do Himmlera (z adnotacją: do rąk własnych) donosił o urzędowej zmianie nazwiska na „von dem Bach", dokonanej kilka dni wcześniej. List liczy pięć stron maszynopisu i zawiera wywody genealogiczne, które dowieść miały odwiecznej germańskości rodziny. Autor pisał: „Ponadto jestem wdzięczny moim przodkom, że oni w większej części zawsze żenili się z czysto niemieckimi kobietami, tak więc pośród moich przodków są wymieniane następujące niemieckie nazwiska: von Gruben, von Lettow, Kretschmann, Nowak, Liedtke, Boehmke i Kandler".

Nie wiadomo, dlaczego znalazło się tu „niemieckie" nazwisko Nowak. Generał SS nie wspomniał nazwiska matki (Szymańska) i innych przodków i krewnych z rodzin von Kętrzyńskich czy von Zembrzyckich. Obie zapisały się złotymi zgłoskami w dziejach polskiego ruchu narodowego – gdyż „von" przed nazwiskiem nie sugeruje narodowości, a jedynie przynależność do stanu szlacheckiego. W pomorskich lasach spoczywa wielu „vonów", pomordowanych przez gestapo za miłość do Polski, w tym pradziad piszącego te słowa (wyciąganie wniosków na temat narodowości człowieka jedynie na podstawie jego nazwiska to ryzykowna metoda, zwłaszcza na Pomorzu; „Biblię Gutenberga" wywiózł Niemcom sprzed nosa nie kto inny, tylko ks. Antoni Liedtke, Kaszuba).

Nie warto stosować argumentacji von dem Bacha ? rebours i dowodzić, że wywodził się z czysto polskiego czy czysto kaszubskiego rodu. Wielu z jego krewnych i przodków w wyniku procesów narodowotwórczych rzeczywiście zostało Niemcami bądź służyło niemieckiej sprawie. O postępującej germanizacji rodziny świadczą pośrednio liczne niemieckie imiona, choć i tu trudno o regułę. Warto pamiętać o urodzonym w Wejherowie ks. Feliksie Ottonie (Bach) Żelewskim (1880–1947). Imię Otton – noszone zarówno przez ojca, jak i dziadka późniejszego generała SS – może wskazywać na bliskie związki rodzinne. Podobieństwo obu panów widoczne na fotografiach jest uderzające. Jednak ks. Feliks był jednym z najbardziej aktywnych uczestników polskiego ruchu narodowego na Pomorzu, skazanym w procesie filomatów w 1901 r. w Toruniu. Studia teologiczne musiał ukończyć we Lwowie, bo w zaborze pruskim otrzymał zakaz wstępu na uczelnie wyższe.

Żelewscy herbu Brochwicz III, pisani za czasów pruskich bez kropki i z partykułą szlachecką „von", wywodzą się z Zelewa (Żelewa) pod Wejherowem. Wieś ma metrykę średniowieczną, rodzina – a właściwie grupa rodzin – podobnie. Za zupełnie fantastyczny należy uznać wywód genealogiczny stwierdzający pochodzenie familii od ostatniego komtura malborskiego Nikolausa vom Bach, który po sekularyzacji zakonu w XVI w. jakoby dał początek rodzinie generała SS, nobilitowanej dopiero w XVII w. Najwcześniejsza wzmianka o przodkach Zelewskich pochodzi już z 1400 r. Funkcjonowanie Zelewa na prawie polskim (pomorskim) dowodzi słowiańskości jego ówczesnych właścicieli: Jeska von Zelowe i Matzke von Zelowe. Panowie Jaśko i Maćko nie mieli szans na służbę w zakonie krzyżackim, gdyż ten nie przyjmował rodzimego rycerstwa.
Wśród szlachty kaszubskiej, noszącej często podwójne nazwiska, odmiejscowe nazwisko na „-ski" jest zazwyczaj wtórne wobec pierwszego nazwiska, w literaturze błędnie zwanego „przydomkiem". Bach Żelewscy herbu Brochwicz są więc biologicznymi krewnymi Bach Gowińskich (z Gowina), Bach Lewińskich (z Lewina), Bach Paraskich (z Paraszyna) i Bach Pobłockich (z Pobłocia), niekoniecznie zaś muszą być krewnymi po mieczu innych osób o nazwisku Żelewski. Dzięcielski, znawca szlachty kaszubskiej, uważa, że von dem Bach dokonał uzurpacji, przypisując się do rodziny Bachów. Przestudiowałem metryki przodków generała SS w Archiwum Państwowym w Gdańsku: rzeczywiście, żaden z jego przodków nie używał w dokumentach tego nazwiska.

Zdemaskowaliśmy więc wątpliwego Bacha, który kierował walkami przeciw Powstaniu Warszawskiemu.

Erich von dem Bach-Zelewski zapewniał o odwiecznej niemieckości swej rodziny, a z drugiej strony pisał, że podróż na Pomorze do „starego majątku rodowego", podjęta zapewne w połowie 1940 r., nie przyniosła zadowalających rezultatów. Co ciekawe, pamięć o tej podróży zachowała się w Zelewie. Relację jednego z mieszkańców spisał przed laty archiwista z Gdyni Jarosław Drozd. Generał SS nakłaniał nosicieli tego samego nazwiska do podpisania volkslisty. Rezultat rzeczywiście nie był zadowalający, ale o tym Himmlerowi von dem Bach już nie wspomniał.

Nieoczekiwaną pointę do tej genealogii dopisała moja wyprawa do Strzepcza, rodzinnej parafii ojca Ericha. Przed wejściem na cmentarz, okolony murem z solidnej neogotyckiej cegły, stoi tablica poświęcona ofiarom „Marszu Śmierci" z obozu koncentracyjnego Stutthof, których pamięć Kaszubi pielęgnują. Za murem znajduje się poświęcony im pomniczek. Dalej nagrobki z kaszubskimi nazwiskami. Pośród nich stoi żeliwny krzyż, mający przynajmniej ze sto lat. Pochyliłem się, by przeczytać napis: „Hier ruhet Felix Andreas Ignatz von Zelewski". A więc jednak Zelewscy byli niemieckojęzyczni, pomyślałem. Dla pewności, że niczego nie przeoczyłem, spojrzałem na odwrotną stronę krzyża. Tam, pod warstwą rdzy, widniała inskrypcja: „Bóg z nami".

Złowieszcza sława „najwierniejszego z wiernych" ludzi Hitlera okazała się kłopotliwym spadkiem dla jego rzeczywistych i domniemanych krewnych. Poznałem pewnego sympatycznego nauczyciela o nazwisku Bach-Zelewski, który wspomina, że jeszcze kilkanaście lat temu, w czasie studiów w Gdańsku, szykanowano go na różne sposoby z powodu nazwiska. Większość rodziny odrzuciła człon „Bach", by nie narażać dzieci na podobne przykrości.

On i Kaszubi

Generałowi SS nie wypominano w czasie kariery na szczytach nazistowskiej władzy kaszubskiego pochodzenia przodków. Zresztą umiejętnie je zatarł. Za to Kaszubom przypominano von dem Bacha często. Zazwyczaj wtedy, gdy w obronie mitu o narodowej homogeniczności Polaków „centrala" chciała przykręcić nam śrubę bądź zdeptać marzenia o własnej literaturze albo pamięć o pomorskiej tradycji historycznej, biegnącej od wieków własnymi ścieżkami.

12 lipca 1951 r. w „Gazecie Pomorskiej" w Toruniu ukazał się artykuł M. Dereżyńskiego „Od feldmarszałka Yorka do generała von dem Bach Żelewskiego", w którym autor zaliczył do grona zdrajców całą szlachtę kaszubską. A co z Józefem Wybickim z Będomina pod Kościerzyną, że nie wspomnę o luteraninie Piotrze Przebendowskim, który był jednym z najbardziej zaciętych wrogów Wielkiego Elektora Fryderyka Wilhelma Hohenzolerna? A co z chorążym kawalerii narodowej Andrzejem Żuroch-Piechowskim, nagrodzonym przez Sejm Rzeczypospolitej za walkę z Rosjanami i Prusakami w XVIII w.? Wszyscy Kaszubi do jednego wora?
Warka
Posty: 1570
Rejestracja: 16 paź 2010, 03:38

Re: Eryk z Bogdańca - na tropach kata Powstania Warszawskiego

Post autor: Warka »

Obawy związane z instrumentalnym traktowaniem postaci hitlerowskiego zbrodniarza w celu dyskredytowania Kaszubów są żywe do dziś, zwłaszcza po medialnych harcach posła Jacka Kurskiego, który historię Pomorza traktuje jako bicz na przeciwników. W trakcie zbierania materiałów do tego artykułu otrzymałem list od pewnego redaktora zasłużonego dla ruchu kaszubskiego: „Niepokoi mnie wiadomość, że pisze Pan dla »Tygodnika« o Bachu Zelewskim. (...) Przed kilkudziesięciu laty, gdy byłem bardzo młody, nieraz odczuwaliśmy niechęć i wszelkiej maści oskarżenia względem Kaszubów, w szczególności od warszawiaków, u podłoża tego, pomijam racjonalizm wszelkich uogólnień, stał kat Warszawy – Bach Zelewski, który był z rodu kaszubskiego".

Czy mogę zamilknąć? Jestem Kaszubą, ale moi przodkowie ginęli za Polskę, a nie za „wolne Kaszuby". Wkładam palec w ranę, bo czuję że jestem w Rzeczypospolitej u siebie. Nie mniej niż mieszkańcy Woli czy Żoliborza.

Kierując się złą wolą, można – ze względu na przodków – uważać von dem Bacha za Kaszubę, a nawet za Polaka. Ale tylko wtedy, jeśli uznajemy za obowiązujące kryteria, które naziści wyznaczyli w ustawach norymberskich: Żydem był ten, kto miał ojca lub dziadka Żyda. „Kat Warszawy" byłby wówczas Polakiem. Jeśli jednak nie godzimy się na oczywiste absurdy i pośmiertny triumf nazistowskiej ideologii, to w kwestii narodowości za jedynie wiążącą należy uznać deklarację von dem Bach-Zelewskiego, złożoną przed Sawickim w Norymberdze 26 stycznia 1947 r.: „Jestem Niemcem".

Generał SS „zasłużył" się dla ludu, z którego wyrósł niczym huba. O „zasługach" tych świadczą takie miejsca kaźni, jak KL Stutthof, Piaśnica (12 tys. ofiar) czy Szpęgawsk (7 tys. ofiar). Wspomnieć warto również o przymuszaniu dziesiątek tysięcy Pomorzan do podpisania volkslisty, przymusowej służbie w Wehrmachcie i wypędzeniach do GG. Pamiętajmy także o Krzyżu Gdańskim: odznaczeniu przyznawanym największym spośród hitlerowskich oprawców w „Prusach Zachodnich". Pamiętajmy o przyjaźni z Himmlerem i katem Pomorza Richardem Hildebrandtem, który we wrześniu 1939 r. objął stanowisko Wyższego Dowódcy SS i Policji w Okręgu Rzeszy „Gdańsk-Prusy Zachodnie". Gdyby Himmlerowski plan unicestwienia

30 mln Słowian na Wschodzie, realizowany przy pomocy von dem Bacha, został zrealizowany, nie byłoby komu pisać tego artykułu.

„Zasługi" Ericha von dem Bach-Zelewskiego dla Kaszubów są porównywalne z zasługami twórcy sowieckiej bezpieki Feliksa Dzierżyńskiego dla narodu polskiego. Z tą różnicą, że hitlerowskie struktury terroru nie mają współcześnie kontynuacji, a von dem Bachowi nie stawia się na Zachodzie pomników, z wyjątkiem kamienia nagrobnego w miejscowości Roth w Bawarii.

W szpitalu więziennym w Harlaching, przedmieściu Monachium, zmarł starszy pan, który przed aresztowaniem pracował jako stróż nocny. Była środa, 8 marca 1972 r. Niemcy żyły przygotowaniami do olimpiady, stąd wiadomość o tej śmierci początkowo umknęła uwadze. Zresztą administracja więzienia podała ją do wiadomości z dwutygodniowym opóźnieniem. Tygodnik „Spiegel" (nr 14/1972) napisał: „W wieku 73 lat zmarł Erich von dem Bach-Zelewski, były generał broni SS i generał policji. Był jedną z najbrutalniejszych i najbardziej osobliwych postaci w Zakonie Trupiej Czaszki".
Korzystałem z zasobu Archiwum Państwowego w Gdańsku i jego oddziału w Gdyni, dokumentacji Centrum Wiesenthala dostępnej w internecie oraz licznych źródeł i opracowań drukowanych. Najwięcej zawdzięczam pracy dr. Marka Dzięcielskiego „Sylwetki pomorskie" (2002). Dziękuję jej Autorowi za konsultacje merytoryczne. Osobne podziękowania kieruję do archiwistów Stanisława Flisa (Archiwum Państwowe Gdańsk) i Jarosława Drozda (Archiwum Państwowe Gdynia).

TOMASZ ŻUROCH-PIECHOWSKI (von Piechowski) jest historykiem, poetą, autorem opowiadań. Felietonista miesięcznika „Pomerania". Publikował m.in. w „Przeglądzie Powszechnym" i „Więzi". Pomysłodawca „Dnia Jedności Kaszubów". Mieszka w Pucku. W „TP" publikował teksty o prześladowaniach Kaszubów podczas II wojny światowej oraz o sprawie Güntera Grassa.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Biografie”