POLSKA BOMBA ATOMOWA - RAPORT SPECJALNY

Ludowe Wojsko Polskie (LWP) – nieoficjalna nazwa używana dla określenia części Wojska Polskiego utworzonej podczas II wojny światowej w latach 1943–1944 na terytorium ZSRR, a następnie wywodzących się z niej Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej w okresie 1944–1952 i Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej w okresie 1952–1989.
Nazwa "Ludowe Wojsko Polskie" używana była powszechnie przez propagandę, władze państwowe oraz piśmiennictwo tego okresu (przymiotnik - "ludowe" pisany małą literą) w celu podkreślenia związku z panującym w państwie ustrojem. Niemniej jednak nie była nazwą oficjalną (nie jest więc nazwą własną). Oficjalnymi nazwami w tych okresach były: Wojsko Polskie, następnie Siły Zbrojne Rzeczypospolitej Polskiej, a od 1952: Siły Zbrojne Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Nazwy Siły Zbrojne PRL i Wojsko Polskie używane były zamiennie.
Kazik36
Posty: 338
https://www.artistsworkshop.eu/meble-kuchenne-na-wymiar-warszawa-gdzie-zamowic/
Rejestracja: 22 lut 2011, 06:05

POLSKA BOMBA ATOMOWA - RAPORT SPECJALNY

Post autor: Kazik36 »

Władze PRL za czasów Edwarda Gierka przygotowywały się do zbudowania polskiej bomby jądrowej co dawałoby nam pozycję jednego ze światowych mocarstw.

Za początek prac nad polską bombą termojądrową należy uznać rok 1968. Wtedy to doktor Zbigniew Puzewicz, szef Katedry Podstaw Radiotechniki Wojskowej Akademii Technicznej, sporządził sprawozdanie, w którym sugerował, że możliwe jest przeprowadzenie syntezy termojądrowej przy użyciu laserów dużej mocy. Sprawą zainteresował się generał profesor Sylwester Kaliski, ówczesny komendant Wojskowej Akademii Technicznej. Obaj panowie postanowili tę teorię sprawdzić. W 1970 roku Puzewicz i Kaliski przebywali na sympozjum w Montrealu, gdzie wysłuchali wykładu Edwarda Tellera, ojca amerykańskiej bomby wodorowej, inicjatora koncepcji reaganowskich gwiezdnych wojen. Dowodził on, że można przeprowadzić syntezę termojądrową za pomocą lasera, co ostatecznie zadecydowało o rozpoczęciu prac nad polską bombą termojądrową. Prowadzono je w specjalnie wybudowanej hali WAT w warszawskiej dzielnicy Wola. Od 1972 roku prace kontynuowano w Instytucie Plazmy i Laserowej Mikrosyntezy. Wzniesiono nową halę i specjalne budynki. Jak to w czasach PRL, nie obyło się bez elementów groteskowych, jak na przykład otoczenie tych budowli kilkumetrowym ziemnym nasypem, który miał "chronić" okolicę w razie przypadkowego wybuchu.

Sen o potędze

Edward Gierek nie szczędził pieniędzy, nie chciał tylko, aby o próbnej eksplozji dowiedzieli się "radzieccy towarzysze". Radził się w tej sprawie profesora Romana Neya, wiceprezesa Polskiej Akademii Nauk i eksperta robót podziemnych. Sylwester Kaliski zasugerował przeprowadzenie próbnej eksplozji w wybudowanej w Bieszczadach sztolni, tak by nikt na świecie - kolejna bzdura - nie wykrył wstrząsów sejsmicznych. Na potrzeby prac nad bombą zakupywano unikatowe przyrządy badawcze, materiały i mechanizmy objęte embargiem. Ich przemycaniem zajmował się PRL-owski wywiad. Według Wojciecha Łuczaka, dziennikarza oraz redaktora naczelnego magazynu Raport - wojsko, technika, obronność, badającego swego czasu całą sprawę, udało się nawet sprowadzić z USA do Warszawy słynne krytrony, czyli superczułe przełączniki elektroniczne sterujące procesami uruchamiania ładunków wybuchowych w niewyobrażalnie krótkich ułamkach sekundy. Urządzenia te są niezbędne w konstrukcji zapalnika bomby atomowej. - Gdybym w jednym z warszawskich gabinetów sam nie trzymał takiego urządzenia w ręce, nigdy bym nie uwierzył, że udało się go zdobyć - uważa Łuczak. Wszystko to kosztowało bajońskie sumy. Oficjalnie zaksięgowane wydatki szły w miliony dolarów, jednak nikt nie policzy tego, czego nie księgowano. Niektórzy spośród zaangażowanych w projekt (nazywany przez wtajemniczonych "niekontrolowaną syntezą jądrową") twierdzą, że prace nad polską bombą wodorową pochłonęły tak wielkie środki, iż całe to przedsięwzięcie mogło przyczynić się do załamania gospodarki w drugiej połowie lat siedemdziesiątych. Cel Edwarda Gierka był ambitny: chciał wprowadzić Polskę do ekskluzywnego klubu atomowego, potwierdzając tym samym propagandowe slogany o PRL jako dziesiątej potędze przemysłowej świata. Pierwszy sekretarz wzorował się na Francji, prowadzącej własną politykę atomową. Chciał ją naśladować; oczywiście, tylko w takim stopniu, w jakim pozwoliliby mu na to "radzieccy towarzysze".

Wielkie rozczarowanie


Polska bomba termojądrowa miała działać w sposób dziecinnie prosty. Tworzyły ją wtryskiwacze deuteru i trytu oraz kulminacyjne ładunki wybuchowe, takie jakie służą do przebijania pancerza czołgu, podłączone do zdobytego przez nasz wywiad krytrona. Decydującym elementem był laser mający dostarczyć w odpowiednim ułamku sekundy energię wystarczającą do zapoczątkowania syntezy termojądrowej. Niestety, w polskich warunkach moc lasera mogła osiągnąć tylko 1 kilodżul. W tym czasie w Moskwie do podobnego eksperymentu użyto 20-kilodżulowego lasera, a w USA aż 100-kilodżulowego, jednak bez rezultatu. Najnowsze badania naukowe dowodzą, że aby w ten sposób wywołać syntezę termojądrową, trzeba by użyć lasera o mocy 10 tysięcy kilodżuli.

Z polskim projektem atomowym były jeszcze inne kłopoty. O prowadzonych w Warszawie pracach nad bombą dowiedział się sowiecki wywiad. Rosjanie jednak zdawali już sobie sprawę, że metodą laserową nie da się osiągnąć celu, udawali więc, że o niczym nie wiedzą. Zastanawiająca jest natomiast zagadkowa śmierć profesora Sylwestra Kaliskiego, który zginął w wypadku samochodowym, prowadząc swego fiata mirafiori. Dla części znajomych Kaliskiego nie było to zaskoczeniem, znali go bowiem jako złego kierowcę, do tego jeżdżącego zbyt szybko. Według innych jednak nie ulegało wątpliwości, że dostępne jedynie dla partyjnych notabli mirafiori, serwisowane w rządowych warsztatach, zostało specjalnie uszkodzone. Już nigdy nie dowiemy się, co było przyczyną kraksy. Pewne jest natomiast, że śmierć profesora Kaliskiego oznaczała koniec polskiego programu budowy bomby termojądrowej.

Atomowy taksówkarz

Prace profesora Kaliskiego nie były jedyną przygodą PRL z bombą jądrową. Wcześniej, w myśl istniejącego "planu ograniczonej wojny atomowej", stale ulepszanego przez sztaby Układu Warszawskiego, który zakładał napaść na kraje Europy Zachodniej, na początku lat sześćdziesiątych zapadła decyzja, że Polska zakupi pułk samolotów myśliwsko-bombowych Su-7, mogących przenosić broń jądrową. W 1965 roku uzbrojono w te odrzutowce stacjonujący w Bydgoszczy 5. Pomorski Pułk Lotnictwa Myśliwsko-Bombowego. W marcu 1968 roku ćwiczył on z 11. Dywizją Pancerną tworzenie tak zwanych korytarzy atomowych, przez które miały ruszyć na Zachód dywizje pancerne Układu Warszawskiego. W planach operacyjnych ZSRS polskie armie w pierwszych dniach owej ewentualnej wojny miały nacierać przez Lubekę na Danię. Dodajmy, że w czasie wspomnianych ćwiczeń w marcu 1968 roku po raz pierwszy zrzucono bombę IAB-500, imitującą wybuch bomby atomowej. Piloci wyznaczeni do lotów w razie prawdziwego konfliktu nuklearnego z Zachodem i z prawdziwym ładunkiem musieli być kawalerami, najlepiej członkami PZPR.

Zrzucania bomb atomowych uczyli ich sowieccy instruktorzy, którzy specjalnie w tym celu przyjeżdżali do Bydgoszczy. Na jedno ze szkoleń razem z nimi przyleciał nawet specjalny samolot An-26, który w czasie ewentualnej wojny miał dostarczyć bomby do polskich samolotów.

W 1974 roku polscy piloci byli szkoleni w Lidzie (na Białorusi) w lataniu na nowoczesnych odrzutowcach Su-20 ze zmienną geometrią skrzydeł. - Polacy ćwiczyli uzbrajanie samolotów w bomby nuklearne - mówi Wojciech Łuczak. - Potem to samo trenowano na polskim lotnisku w Powidzu, gdzie znajdowały się samoloty przystosowane do przenoszenia bomb atomowych.
Baza w Powidzu
Sam oglądałem zakupione przez Polskę w latach osiemdziesiątych samoloty Su-22M4, które zaopatrzone były w specjalne panele w kabinie pilota umożliwiające bojowy zrzut i belki oraz zamki do podwieszenia 500-kilogramowych bomb atomowych. Największą tajemnicą otoczony był serwis i konserwacja specjalnej atomowej amunicji, a także procedury jej przekazania polskiemu wojsku przez "radzieckich towarzyszy". Nieliczni znali miejsca przechowywania przez wojska sowieckie na terenie naszego kraju atomowych pocisków do naszych samolotów. Co stało się zresztą z pogwałceniem zasad jawności, PRL bowiem nigdy nie była oficjalnie poinformowana o składowaniu na jej terytorium takiej broni.

Po wycofaniu się Rosjan z Polski w Bagiczu w okolicach Kołobrzegu w dawnej bazie rosyjskiej przypadkiem odkryto ślady składowania półtonowych bomb atomowych, które wisiały w schronach samolotowych na zwykłych hakach jak kiełbasa w sklepie mięsnym. Przypuszczalnie taktyczne ładunki jądrowe Rosjanie trzymali również w swoich bazach w Żaganiu, Toruniu, Brzegu, Szprotawie i Sypniewie. Według Józefa Szaniawskiego, pełnomocnika pułkownika Ryszarda Kuklińskiego, Sowieci składowali broń atomową na terytorium Polski od połowy lat sześćdziesiątych. W związku z tym wypowiedzi kolejnych polskich przywódców: Gomułki, Gierka i Jaruzelskiego, że w Polsce nie ma broni atomowej, były jedynie czczą propagandą. - Rosjanie zakładali, że wojna w Europie potrwa od 7 do 18 dni, a do tego konieczne było użycie broni atomowej - twierdzi Józef Szaniawski.

Scenariusz wojny


Według pragnącego zachować anonimowość pułkownika, w latach osiemdziesiątych wykładowcy Akademii Obrony Narodowej, "wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę, co oznacza wyrąbywanie atomowych korytarzy dla mających nacierać na Zachód polskich dywizji. W razie wojny każdy dowódca dywizji zmechanizowanej miał w ciągu dnia posunąć się o 60 kilometrów. Aby wykonać to zadanie, mógł zadecydować o dokonaniu na swoim kierunku natarcia kilku uderzeń atomowych, których wykonanie spoczywało na naszych wojskach rakietowych i lotnictwie". Utworzenie za pomocą broni atomowej korytarzy dla nacierających wojsk pancernych miało umożliwić tak szybkie zajęcie Europy Zachodniej, aby nie zdążyły do niej przybyć z pomocą wojska amerykańskie. Polska generalicja wiedziała jednak, że NATO opracowało plan mający nie dopuścić do realizacji takiego scenariusza. Zakładał on, że wojska europejskich członków NATO powinny się skupić jedynie na powstrzymaniu uderzenia pierwszego rzutu strategicznego wojsk sowieckich stacjonujących we wschodnich Niemczech oraz armii NRD, CSRS i PRL. Maszerujący w tym czasie z terenów obecnej Ukrainy i Białorusi drugi rzut strategiczny wojsk sowieckich miał zatrzymać na linii Wisły zmasowany atak atomowy. To pozwoliłoby dotrzeć do Europy wojskom amerykańskim, zanim osłabiony nuklearnym ciosem drugi rzut strategiczny Układu Warszawskiego dotarłby do rejonu walk toczonych pomiędzy Renem a Łabą. Łatwo można sobie wyobrazić, co oznaczałoby dla Polski powstrzymanie przez NATO wojsk sowieckich w środku naszego kraju przy użyciu broni atomowej. Tym bardziej że do akcji tej użyto by nie kilku głowic, a większości ze świeżo zainstalowanych na Zachodzie atomowych rakiet średniego zasięgu "Pershing", których celem stałyby się, między innymi, wszystkie mosty na Wiśle, w tym i te na terenie Warszawy.


Dzisiaj, kiedy nie istnieje już Układ Warszawski, a sowieckie czołgi z braku pieniędzy rdzewieją w koszarach lub zostały zniszczone w Czeczenii, przedstawione powyżej scenariusze przypominają senne koszmary. Jednak jeszcze 20 lat temu atomowa apokalipsa była realną groźbą zarówno dla Europy, jak i naszego kraju. Polacy mieli wziąć w niej czynny udział.


Przygotował Mariusz Fryckowski
tekst na podstawie artykułu Mirosława Błacha oraz badań własnych
ODPOWIEDZ

Wróć do „Wojsko, technika i uzbrojenie”